Sztuka w czasie wojny. Spotkanie z kijowską artystką

Karine Arutyunova

Karine Arutyunova jest pisarką i malarką. Ma korzenie ormiańsko-żydowskie, mieszka w Kijowie. Jakiś czas po wybuchu wojny wyjechała do Monachium, ale nie na długo. Wkrótce wróciła do swojego kijowskiego mieszkania, bo tam jest jej miejsce. Po ponad roku życia regulowanego dźwiękiem syren i ostrzałów udała się do Warszawy. Na chwilę, żeby nie oszaleć. I dalej móc tworzyć. Właśnie minął kolejny miesiąc jej pobytu w Polsce…

Wojna sieje spustoszenie. Fizyczne i duchowe. Obraca w gruzy miasta i wsie, niszczy ludzkie istnienia, rujnuje też wiarę w człowieczeństwo, mądrość ludzkości, uderza w duchowość, zabija proces twórczy. Na dzień przed wybuchem wojny do Karine zadzwoniła zapłakana znajoma z Moskwy. Zaklinała ją, by rzuciła wszystko i wyjechała z Ukrainy. O niepokojącej sytuacji mówiło się co prawda od dłuższego czasu, ale dopiero ten telefon przeraził Karine. Był namacalnym dowodem, że szykuje się coś złego. Dźwięk syren nad ranem następnego dnia wywołał prawdziwą panikę. To był koniec dotychczasowego życia. To co później jest już odkreślone grubą kreską.

▼ Dalsza część artykułu pod materiałem filmowym ▼

Przez pierwsze dni żyła w szoku. Uczyła się nowej rzeczywistości, schematów działania w trakcie alarmów, życia bez działającej windy, prądu i wody. Wszystko to działo się automatycznie, bezwolnie, w atmosferze niezrozumienia, strachu i zdumienia całą tą sytuacją. Początkowo była przekonana, że nie będzie już nigdy w stanie pracować – malować i pisać. Czytała tylko wiadomości i nasłuchiwała dźwięków, wyłapując te niepokojące. – Świdrujący dźwięk lecącej rakiety sprawia, że żołądek skręca się jak ślimak. Napięcie w ciele narasta do granic możliwości. Gdy jest po wszystkim, adrenalina odpływa i czujesz się jak w raju. Chwilę później znajomi dzwonią i pytają, czy wszystko w porządku. I naciskają – wyjeżdżaj! Odpowiadam wymijająco, że pomyślę, rozważę, proszę, żeby pozwolili mi dojść do siebie. I rozpływam się w rozkoszy błogiego spokoju, jaki nastał. Chwilowego, ale kto by o tym w takim momencie myślał. I tak do następnego alarmu – opowiada.

W Kijowie normą było, że kładła się spać ubrana, w pełnym rynsztunku, w trampkach na stopach. Przy drzwiach zawsze stał spakowany plecak z dokumentami i niezbędnymi rzeczami. Najgorsze były noce. Mieszka sama z Lukrecjuszem, uroczym jamnikiem. Gdy dzieje się coś złego, jest sam na sam ze swoimi myślami. I czworonogiem, za którego ponosi odpowiedzialność. W ciemności wyglądała za okno swojego kijowskiego mieszkania. Gdy widziała iskierki światła w okolicznych budynkach, było jej raźniej, bo wiedziała, że tam w domach też są gdzieś ludzie czujący to samo co ona, dzielący jej los.

Jeden jedyny raz ogarnął ją spokój, gdy w ciemności na klatce schodowej przewróciła się, raniąc nogę. Z wysiłkiem dotarła do domu i położyła się w sypialni. Nie czuła strachu. Wiedziała, że nie będzie w stanie zejść z łóżka nawet jeśli rakiety będą latać nad jej domem całą noc. Leżała w całkowitym spokoju, pogrążona w myślach, pogodzona z beznadziejną sytuacją. Gdy odzyskała sprawność, powróciła stara rzeczywistość. Znów zawyły syreny. To kolejne ostrzeżenie w krótkim czasie. Nastąpiło znajome spięcie mięśni i ból gdzieś w środku. Była u kresu sił. Pies wiedział, że musi opuścić swoje legowisko w sypialni, przenośny „domek”, który zostanie za chwilę przeniesiony do korytarza, z dala od okien. Wyskakiwał z niego za każdym razem z gracją, zupełnie jakby dawał cyrkowy popis. Gdy legowisko trafiało do przedpokoju, Lukrecjusz z wdziękiem wskakiwał do niego z powrotem. Zaczynał to traktować jak sztuczkę, zabawę. Zadzwonił telefon. „Karine, jesteś w domu?”. To sąsiadka z wyższego piętra. „Zejdę na kawę, nie daję rady”. „Schodź, byle prędko!” – odpowiedziała Karine.

Zaparzyły szybko kawę i zasiadły na podłodze z filiżanką w ręku. Próbowały zaczarować rzeczywistość, oszukać głowę, ciało. Zaciskały powieki i czekały. Alarm minął. Znów się udało. Przyszło rozluźnienie i błogość. Zaparzyły sobie drugą kawę, tym razem celebrując rytuał w należyty sposób. Jak długo tak można żyć?

A sztuka?… przez pierwsze dni była przekonana, że nic już nie będzie w stanie namalować, napisać. Czuła w środku, że to koniec. Ugięła się pod natłokiem okropieństw, strachu, niepokoju o bliskich, poczucia niesprawiedliwości. Spakowała farby i pędzle, schowała głęboko i pogrążyła się w rozpaczy. Jakiś czas po wybuchu wojny wyjechała do Monachium. Poszła do sklepu plastycznego. Oczy zaświeciły się jej na widok tylu wspaniałości zgromadzonych w jednym miejscu. Zrobiła zakupy „na przyszłość”, „na zapas”, „na kiedyś tam”. Gdy wróciła do mieszkania bezwiednie rozpakowała pakunki i zabrała się do pracy. To był przełom, po pierwszym szoku poczuła, że musi robić swoje. Proces twórcy okazuje się niezbędny, sztuka jest najlepszą odpowiedzią na to, co czuje. Najlepszą ilustracją rzeczywistości.

Wróciła do Kijowa, bo w Monachium nie czuła się u siebie. Próbowała tworzyć. Przez jakiś czas się udawało. To były trudne prace, naznaczone wojną, dramatyczne w przesłaniu, o zupełnie innej kolorystyce i formie. Jednak po pewnym czasie znów wróciła niemoc. Strach, brak możliwości oddychania pełną piersią, myśli zniewolone lękiem, wszystko to nie służy procesowi twórczemu. W pewnym momencie poczuła, że musi na jakiś czas wyjechać, by nie wpaść w obłęd. Przyjechała do Warszawy na tydzień, jest tu już czwarty miesiąc. I znów zaczęła malować. W przeciągu tygodnia powstał cykl „Kaligrafia, o którym Karine opowie w poniższym filmie.

Jeszcze kilka słów o tożsamości, bo spotkanie z Karine otworzyło mi oczy na tę kwestię. Większość z nas ma poczucie, że jest monolitem, jednorodnym bytem, że poczucie tożsamości, wewnętrzna spójność, łączność z miejscem i jego historią, przyporządkowanie administracyjne są niezbędne, by wieść spokojnie żywot. Nic bardziej mylnego. Matka Karine była Żydówką, a ojciec Ormianinem. Poznali się na Ukrainie. Ojciec wykładał na kijowskim uniwersytecie, wzorcowo posługiwał się językiem rosyjskim. Mówił tak pięknie, że niektórzy przychodzili na jego wykłady nie po to, by słuchać o czym mówi, ale jak mówi. Karine również myśli po rosyjsku, po rosyjsku pisze, wychowała się na rosyjskiej literaturze. Przez kilkanaście lat mieszkała w Izraelu, ale ostatecznie wróciła do Kijowa.

Na pytanie, kim się czuje, nie odpowiada wprost. Zawsze skręca w poboczną ścieżkę. Po kolejnej nieudanej próbie uzyskania odpowiedzi na to pytanie zrozumiałam, że Karine nie porusza się w tych samych kategoriach pojęciowych co ja. I pojęłam, że moje wyobrażenia nie są jedynymi obowiązującymi. Można budować tożsamość w oparciu o liczne wpływy, z których zbudowane jest wewnętrzne „ja”. – Jestem z Kijowa – uparcie powtarza. I dodaje, jak ważna jest dla niej pracownia, filiżanki, z których pije kawę, słońce, które pada na podłogę, ocieplając kolorystycznie wnętrze jej domu. To, co bezpośrednio ją otacza.

Monika Borkowska


Karine Arutyunova
Obraz namalowany tuż przed wybuchem wojny

Wybrane prace z wystawy ,,Kaligrafia. Kolor wojny i kolor pokoju” w Warszawie


Opublikowano

w

Tagi: