Kto słyszał kiedykolwiek o kompozytorze Apolinarym Szelucie? Pewnie niewielu, bo zwyczajnie popadł w zapomnienie. Jest jednak okazja, by poszerzyć horyzonty, a to za sprawą wydanej właśnie książki autorstwa Bolesława Błaszczyka, znanego szerzej jako wiolonczelista z grupy MoCarta. Pochylił się on nad twórczością Szeluty, starając się spojrzeć na nią świeżym okiem. Jak twierdzi sam autor, nie jest to typowa biografia ani poważny tekst muzykologiczny. – Można powiedzieć, że to książka rozrywkowa – mówi Błaszczyk.
Warto do niej zajrzeć, a przyjdzie to tym łatwiej, że praca dostępna jest bez opłat, w wersji elektronicznej. Można ją pobrać za darmo pod linkiem https://bit.ly/41YIBMD. Powstanie książki sfinansował resort kultury.
Błaszczyk usłyszał po raz pierwszy o Szelucie jako nastolatek. Natknął się parę razy na to egzotyczne imię i nazwisko, jednak nie zagłębiał się w jego historię. Zresztą mało kto się tą postacią wówczas interesował. Twórczość kompozytora była zapomniana, jego utwory odeszły w zapomnienie. W szczególności przekreślono jego działalność powojenną ze względu na fakt, że Szeluto – jak mówiono – zmagał się z chorobą psychiczną. To podejście do spuścizny kompozytora zaczęło zmieniać się dopiero w ostatnich latach. Jego partytury są odkrywane na nowo, a utwory zaczynają być grane w salach koncertowych. Choć oczywiście wciąż jest to nisza.
Dwie dekady później Błaszczyk, szukając w Bibliotece UW, w Archiwum Kompozytorów Polskich, informacji na inny temat, znów przypadkiem trafił na Szeluto. Jego uwagę zwrócił tytuł opery – Anna Budowlana. Zarówno tytuł jak i rok powstania wskazywał, że mógł to być socrealizm w czystym wydaniu. Błaszczyk obejrzał partytury utworów. Pierwsze, co przyszło mu na myśl – „To jak sen wariata!”. Była to mieszanka stylistyki socrealistycznej, ale z odwołaniami do przedwojennej estetyki, z jej charakterystycznym sentymentalizmem. Uznał, że nie może tego tak zostawić. I zaczął przyglądać się bliżej Szelucie i jego dorobkowi.
W ten sposób powstała książka „Apolinarego Szeluty światy niepoznane”. Błaszczyk zajął się zwłaszcza latami powojennymi i autorskimi scenariuszami oper, zwracając uwagę na ich aspekt humorystyczny. – Obcując ze spuścizną Szeluty wielokrotnie odnoszę wrażenie świadomego operowania przez niego ironią, persyflażem, a nawet parodią nie tylko na płaszczyźnie tekstu, ale i w materiale muzycznym – pisze we wstępie autor książki. Stara się spojrzeć na kompozytora z innej pozycji, niż ogólnie przyjęta. Nie jako chorego psychicznie starca, bo konkretnej jednostki chorobowej nigdy u niego nie zdiagnozowano, a jako dotkniętego licznymi traumami człowieka odbierającego rzeczywistość poprzez ironię, w którą przyobleka się niczym w zbroję. A zamiast łatki „twórczość socrealistyczna”, która do artysty przylgnęła, proponuje: „realizm magiczny”.
Nieprawdopodobne scenariusze, które rozsyłał do różnych instytucji, licząc na pozyskanie zamówienia, nie doczekały się ostatecznych wersji, bo z dokończeniem prac kompozytor czekał na pozytywny odzew ze strony potencjalnych zamawiających. Jednak odpowiedzi nigdy nie dostał. Na szczęście materiałów nie wyrzucano, trafiły do archiwum. Teczkę Szeluty w Archiwum Kompozytorów Polskich otworzono raz, w latach 90., po raz drugi zajrzał do niej już sam Błaszczyk.
– Gdy z rosnącym zaskoczeniem i radością zapoznawałem się z kolejnymi rękopisami, stawało się dla mnie jasne, że w przypadku wokalno-instrumentalnej twórczości Szeluty mamy do czynienia raczej z jakąś wysoce indywidualną odmianą stylistyczną dużych form, noszącą w większym stopniu cechy realizmu magicznego niż realizmu socjalistycznego. U Szeluty często w przebiegu dzieła nie dzieje się nic wyjątkowo oryginalnego, fabuły poszczególnych scenariuszy raz po raz wieją po prostu nudą i marazmem, by w jednej chwili wystrzelić absurdalnym zwrotem akcji i sztucznym happy endem – zauważa Błaszczyk. I tak pojawiają się w szkicach jego oper kosmonauci radzieccy i ich żony, mamy tu sceny startu rakiet, konkursy śpiewacze, których uczestnicy lecą pociskiem rakietowym z Paryża do Moskwy, po czym wracają do Francji. Od absurdalnych sytuacji w tej twórczości aż się roi. Akcja jest gęsta od niedorzecznych gestów i słów. Z tego względu przekreślono znaczącą część jego dorobku.
Szeluto (1884-1966) stworzył 42 opery, balet Świteź, 27 symfonii, siedem koncertów (w tym pięć fortepianowych, jeden skrzypcowy i jeden wiolonczelowy), 13 poematów symfonicznych, około 300 pieśni i liczne utwory fortepianowe. W 1905 roku wraz z Karolem Szymanowskim, Grzegorzem Fitelbergiem i Ludomirem Różyckim założył Spółkę Nakładową Młodych Kompozytorów Polskich „Młoda Polska”. Ugrupowanie to działało do 1912 roku, a jego celem była promocja polskiej muzyki za granicą.
Muzyka towarzyszyła mu od dzieciństwa. Urodził się w Petersburgu, oboje jego rodzice muzykowali. Grywali m.in. kompozycje Fryderyka Chopina, zarażając miłością do muzyki swoje dzieci. Uczył się w Konserwatorium w Warszawie, ale fascynowało go też prawo, które studiował równolegle na Uniwersytecie Warszawskim. Pracował później w zawodzie prawnika m.in. w sądzie w Astrachaniu. Przez piętnaście lat był też Naczelnikiem Wydziału Statystycznego w Ministerstwie Sprawiedliwości w Warszawie. Cały czas przy tym komponował.
Miał żonę i dwóch synów. Wojna 1939 roku od pierwszych chwil położyła się cieniem na jego życiu. Już we wrześniu 1939 roku zginął jego dwudziestoletni syn Michał. Został trafiony odłamkiem pocisku. Z kolei w 1940 roku w obozie dla jeńców wojennych w Starobielsku życie stracił drugi z potomków, Jerzy. Został zamordowany strzałem w tył głowy w Charkowie. Szeluto łudził się później, że Jerzy żyje, pisał w tej sprawie do jednostki wojskowej, do władz PRL i ZSRR. Nazwisko Jerzego dopiero po latach pojawiło się na liście katyńskiej.
Sam Apolinary został wysiedlony z domu w Słupcy. Trafił na jakiś czas do obozu w Łodzi, a ostatecznie dostał się na warszawski Żoliborz, gdzie pozostał do 1944 roku. Imał się różnych zajęć – pracował przy działkach warzywnych, jako piekarz, uliczny handlarz. Od 1944 roku tułał się po podwarszawskich wsiach, żyjąc w nędzy. Po wojnie wrócił do Słupcy. Zły los go jednak już nie opuszczał. Kondycja psychiczna Szeluto na skutek doznanych traum mocno podupadła. Żył w nędzy. Przychodził do sklepu ze swoim psem, prosząc o resztki mięsne dla zwierzaka, nikt jednak nie miał wątpliwości, że kupował je dla siebie. W domu przeciekał mu dach. Rozsyłał pisma z wnioskiem o wsparcie i pomoc w remoncie, ale urzędy ignorowały apele mężczyzny. Jego sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Na prośby (kierowane między innymi do Ministerstwa Kultury) o pozyskanie papieru nutowego, dostawał odpowiedź, że to towar deficytowy i musi radzić sobie sam.
Sąsiedzi postrzegali go jako dziwaka. Stał się bohaterem opowiadania „Szyszkowy dziadek” napisanego przez Marka Goszczko. Wspomina on Szelutę takim, jakim go zapamiętał z czasów dzieciństwa – jako „leśnego dziadka” z charakterystyczną długą siwą brodą, w długim szarym płaszczu i brązowym kapeluszu, z laską w jednej ręce i workiem w drugiej. Zawsze towarzyszył mu pies Ciapek. „Ciapek zdechł w końcu ze starości, a jego pan pochował go w ogrodzie i na grobie posadził kwiatki. Został sam… no niezupełnie – towarzyszyły mu nadal bieda i samotność, niekiedy i głód. W żadnym sklepie nie mógł już prosić o coś [dla pieska]” – pisał Goszczko. Ostatnie chwile życia Szeluto spędził w Domu Pomocy Społecznej dla Przewlekle Chorych w Chodzieży. Zmarł 21 sierpnia 1966 roku.
Monika Borkowska