Anna Maria Jopek pojawiła się w Promie Kultury Saska Kępa w ramach cyklu „Cały ten JAZZ! MEET!”. W rozmowie z dziennikarzem muzycznym Jerzym Szczerbakowem opowiadała o tęsknocie za czystą sztuką, o metafizycznych spotkaniach z innymi artystami, o deficycie rytmu w naszej kulturze, o elitarności sztuki. Ale też o ojcowskich poradach i o tym, jak koty każdego dnia uczą ją życia.
Wokalistka, kompozytorka, autorka tekstów, od lat idzie własną drogą. Ukończyła studia pianistyczne w klasie prof. Jana Ekiera, ostatecznie związała się jednak z jazzem. Zrobiła światową karierę. Występowała z Patem Methenym, Youssou N’Dourem, Bobbym McFerrinem, Branfordem Marsalisem, Nigelem Kennedym, Richardem Boną. W 2016 r., na zaproszenie Stinga, zaśpiewała z nim w duecie przebój „Fragile” podczas noworocznego koncertu telewizyjnego. Występowała na najbardziej prestiżowych scenach świata.
– Prowadzę życie wędrowne, cały czas pakuję walizki i ruszam dalej – mówiła. Grała niemal wszędzie. Nie była jeszcze w Islandii, chciałaby też intensywniej posmakować Ameryki Południowej, która ją urzekła. Ale ostatnimi czasy odkryła, że można też zajmować się muzyką stacjonarnie. Od pewnego czasu wykłada we wrocławskiej Akademii Muzycznej na wydziale wokalnym. Świetnie odnajduje się w tej roli. – Zawsze o tym marzyłam, ale długo nie miałam odwagi, by zrobić pierwszy krok – wspominała. By uczyć, trzeba się samemu dużo nauczyć. Przemyśleć, jak ma wyglądać sam proces, nazwać wszystkie problemy, zdefiniować zjawiska.
Zachwyca ją, że na uczelni nie tyle można, co nawet trzeba być idealistą. Nic nie jest tu dyktowane modą, popularnością w mediach społecznościowych. – To ma być czyste, doskonałe. Mamy szukać sztuki, dostać jak najwięcej narzędzi i potem wyrwać się z siebie, swoich ograniczeń – mówiła. Dziś artyści oczekują sukcesów. Nie ma ślepego zawierzenia się muzyce, coraz mniej jest wiary w rzeczy piękne, ważne. – Króluje przeciętność, media społecznościowe pełne są ubogich treści, a mistrzowie mają po pięć lajków. Ale musimy sobie uświadomić, przypomnieć, że tak przecież powinno być. Zawsze edukacja to aspirowanie do mniejszości, to są właściwe proporcje. Nie ma w tym nic przypadkowego. Powinniśmy aspirować do mniejszości – uważa Anna Maria Jopek.
Przy okazji spotkania z publicznością artystka wspominała swoje zawodowe wybory. Jej ojciec Stanisław Jopek, który był tenorem-solistą w Mazowszu, marzył, by córka została pianistką. – Tata był śpiewakiem, ale nie dowierzał w mój pomysł na śpiewanie. Mówił, że to wymaga dyscypliny, nie wolno się przeziębić, trzeba dbać nieustannie o instrument. W dodatku zawsze może stanąć obok ktoś, kto może nie ma warsztatu, ale wyśpiewa głośniej i wyżej. Co z tego, że bez smaku, wrażliwości i techniki. „Przy instrumencie nikt ci nie podskoczy” – argumentował. Poszłam więc na studia pianistyczne, ale wciąż bardzo chciałam śpiewać – wspominała.
W końcu ugiął się pod presją córki. Ale zastrzegł, że jeśli ma śpiewać, to profesjonalnie. I zaprowadził ją do swojej nauczycielki, do profesor Darii Iwińskiej. U niej przez około sześć lat Anna zdobywała szlify. – Czasem przez godzinę rezonowałam jedną nutę. Szukałyśmy tego, co naturalne. Każdy dźwięk rodzi się od nowa, powinien być czymś naturalnym. Tego trzeba doglądać całe życie, jak dobroci. Nad tym się cały czas pracuje. Doceniam uwagi pani profesor. One do mnie wciąż wracają – mówi. Czasem gdy artystka żaliła się przed koncertem, że ma chore gardło, tata jej odpowiadał: „Ze zdrowym gardłem to każdy głupi zaśpiewa”. I tak to z cennymi uwagami rodzica i z bagażem wiedzy od nauczyciela od lat z powodzeniem kontynuuje karierę sceniczną.
Anna Maria Jopek tłumaczyła też, dlaczego nie nagrywa standardów jazzowych. Wyjaśniała, że kólowe jazzu, Ella Fitzgerald, Billie Holiday i wiele innych wspaniałych wokalistek dokonało na tym polu tak dużo, że nie ma potrzeby dokładać swoich wykonań. Oczywiście nie oznacza to, że nie śpiewa standardów. To międzynarodowy język, w którym mogą porozumieć się muzycy z rożnych kontynentów. – Ostatnio śpiewałam standardy z big bandem z Mongolii, ale też w Istambule – opowiadała. Nie widzi jednak powodów, by utrwalać wykonania jazzowych hitów na płytach. Przy okazji podzieliła się obserwacjami życia muzycznego w mongolskiej stolicy. Okazuje się, że w filharmonii w Ułan Bator są trzy orkiestry – pierwsza klasyczna, druga – wykonująca narodową muzykę mongolską, a trzecia to fantastyczny big band jazzowy. Życie muzyczne w Azji kwitnie.
Pytano artystkę, dlaczego nie nagrała w ostatnim czasie nowej płyty. – Bo życie jest ciekawe – odparła. – Nagrałam już bardzo dużo płyt. Mam poczucie, że nie mogę ich słuchać. Zmienia się moje myślenie o muzyce. Wzrasta odpowiedzialność. Istota naszego działania to codzienna relacja z muzyką, kontakt z czymś metafizycznym. Ale też żywa relacja z ludźmi. Możemy wiele razy przekraczać siebie. Nie o to chodzi, by nieustannie zostawiać za sobą znaki – wyjaśniała. Mówiła też o ćwiczeniu jako formie medytacji. To prawdziwa relacja z muzyką, wobec której muzyk staje w swojej słabości. Niekończąca się lekcja pokory.
Artystka opowiadała też o swoich spotkaniach z uznanymi muzykami, między innymi z Bobbym McFerrinem. Ich pierwszy kontakt nastąpił zupełnie przypadkowo, gdy przyszła posłuchać koncertu wokalisty. Bobby słynie z tego, że angażuje publiczność, zachęca słuchaczy do powtarzania melodii, grupowo, ale i indywidualnie. Anna Maria siedziała dość daleko od sceny, w pewnym jednak momencie zobaczyła, że McFerrin idzie z mikrofonem w jej stronę. Poczuła, że to przy niej się zatrzyma. – Pamiętam, że wszystkim wokół trzęsły się kolana. Ja siedziałam w spokoju, świeciłam wręcz gotowością. I tak sunął do mnie, a gdy dotarł, śpiewaliśmy różne motywy – opowiadała. – On ma w sobie nieprawdopodobną muzykalność. Sam jeden przez półtorej godziny potrafi zajmować ludzką uwagę. Jak tego dokonać, stojąc boso, w pojedynkę, przed pełną Salą Kongresową, mając tylko krtań? – zastanawiała się.
Pat Metheny potrafi z kolei napisać frazę, która zachwyci i poruszy. Nawet gdy to krótki motyw. Jest gigantem pracy, pierwszy przychodzi do studia, ostatni z niego wychodzi. – Żałuję, że nie mogłam nagrać z nim płyty w stanie większej świadomości. Miałam wtedy w sobie jeszcze taką dobrotliwą naiwność – mówiła. Natomiast Richard Bona, multiinstrumentalista z Kamerunu, jest mistrzem rytmu. – Czego się nie dotknie, to pulsuje, dostaje życia w czasie – podkreśla artystka. – Rytm to elementarna siła w naszym życiu. Doświadczamy go już w łonie matki. Poznajemy za jego pomocą świat – zagrożenie, zmęczenie, uspokojenie. Jest najpierwszy ze wszystkiego. I tak bardzo jesteśmy z nim rozdzieleni… To bolesne, że nasza kultura nie celebruje rytmu. Do pewnego wieku dzieci powinny się uczyć muzyki przez bycie muzyką, reagowanie na nią ciałem. Bardzo ważne jest kochać rytm, tańczyć, ruszać się. To przynosi scalenie z ziemią, życiem – uważa.
Mówiąc o Branfordzie Marsalisie wskazywała na kult codziennej pracy. Muzyk nieustannie ćwiczy, wykorzystuje na to każdą wolną chwilę. Zaznaczała, że jeśli chce się robić coś doskonale, nie można ustać w staraniach. Trzeba starać się być jak najlepszym narzędziem dla muzyki.
Anna Maria Jopek podkreślała, że z muzyki, spotkań ludzi, rodzi się dobro. – Na każda wojnę, nieszczęście dramat musi być przeciwwaga, wielka siła. Na każde zło musi być dobro, by bilans został zachowany. Gdybyśmy ulegli fali krzywdy, wściekłości, walki, wojny, byłoby po nas – mówiła. Dobro trzeba w sobie pielęgnować. I uczyć się od innych. Także od zwierząt. – Mam trzy koty. One są moimi wakacjami. Wprowadzają łagodność w domu, uczą mnie doceniania życia. Przyszły do domu, by zaleczyć ból po odejściu psa i przyniosły zupełnie nową, piękną historię – opowiadała.
W trakcie spotkania można było też posłuchać utworów wykonanych a capella. Jest w wokalizach Anny Marii Jopek coś pierwotnego, wyrastającego prosto z ludzkiej egzystencji. To wynik dążenia do naturalności, o którym opowiadała, poszukiwania prawdy w dźwięku. Jest niezwykłą artystką, ale też bardzo ciepłą osobą. Nie stwarza dystansu, jest niezwykle skromna i otwarta na ludzi. A do tego cudownie mówi, posługuje się bardzo pięknym językiem. Jest w jej opowieściach coś poetyckiego i duchowego. Potrzeba takiego zdrowego spojrzenia na rzeczywistość, na sztukę, na życie. Szczególnie dziś, w czasach przepełnionych bylejakością i komercją.
Monika Borkowska