Tym, którzy zachodzą czasem do muzeum czy galerii, zapewne nie raz zdarzyła się ta sytuacja. Stoisz przed obrazem, na którym widzisz cztery plamy barwne i dwie skrzyżowane linie. Obszerny opis kuratorski informuje, że praca jest odzwierciedleniem niepokoju artysty o kondycję współczesnego świata, zdominowanego przez binarny paradygmat realności konwencjonalnej. Ale ty nie widzisz ani niepokoju, ani paradygmatu, ani realności konwencjonalnej. Widzisz cztery plamy i dwie kreski na krzyż.
Możemy oczywiście ubolewać nad kondycją współczesnej krytyki artystycznej, doszukującej się w sztuce treści, których nie ma. Sami artyści też nie chcą być jednoznaczni, uciekają od realizmu i wymyślają coraz bardziej wyszukane koncepty. Znękany odbiorca sztuki może w desperacji pomyśleć: „Kiedyś to umieli malować! Patrzysz na średniowieczny obraz i od razu wszystko wiadomo. Chłop to chłop, baba to baba, łóżko to łóżko, lustro to lustro! Może tylko czasem ptak to nie ptak, a Duch Święty”. Bez artystycznych kalamburów i dziwacznych wymysłów krytyków sztuki. Ale czy aby na pewno?
Van Eyck wchodzi na scenę
Spójrzmy na ten przykład na jeden z najsłynniejszych obrazów Europy – „Małżeństwo Arnolfinich”. To XV-wieczny obraz niderlandzkiego malarza Jana van Eycka, przedstawiający mężczyznę i kobietę w sypialni. Ona jest w ciąży, on w nie najlepszym humorze, ale każdy szczegół tego obrazu mówi, że żyją raczej szczęśliwie i bogato. Obraz jest megarealistyczny – z boku łoże, z tyłu lustro, u sufitu kandelabr, na deskach podłogi między butami plącze się pies. Wszystko widać jak na dłoni, żadnych pułapek. Nic bardziej mylnego, drodzy przyjaciele! Ten obraz jest jedną wielką zagadką interpretacyjną, a badacze i krytycy sztuki nabudowali tyle różnych teorii na jego temat, że właściwie jedyne, czego możemy być pewni, to że mężczyzna na obrazie przypomina młodego Putina.
Autor dzieła, Jan van Eyck, urodził się pod koniec XIV wieku w Nieuw-Eyck, przy dzisiejszej granicy Belgii z Holandią. W okolicach trzydziestki został nadwornym malarzem księcia Burgundii Filipa Dobrego i dość szybko stał się rozpoznawalny i popularny. W 1432 roku zamieszkał w bogatej, kosmopolitycznej Brugii, która za panowania Filipa Dobrego stała się centrum artystycznym, kupieckim i bankowym. Van Eyck był prekursorem malarstwa olejnego i laserunkowego polegającego na nakładaniu na siebie półprzeźroczystych, lekko zabarwionych warstw farby. Farby olejne, w porównaniu do wcześniej używanej tempery, dawały więcej możliwości kolorystycznych, poza tym wolniej schły – ułatwiały więc retusz obrazu. Laserunek zaś pozwalał na wnikanie światła w kolejne warstwy transparentnej farby, potęgując wrażenie świetlistości. Van Eyck opanował tę technikę jak nikt przed nim, co sprawiło, że jego sława rozniosła się szeroko po Europie. Umarł w 1441 roku jako znany i ceniony artysta.
Arnolfini czy Arnoult Fin?
Obraz „Małżeństwo Arnolfinich” powstał w 1434 roku. Tożsamość bohaterów z biegiem stuleci zatarła się; dopiero w XIX wieku zwrócono uwagę na wpisy w XV-wiecznych inwentarzach, które wskazywały, że na obrazie jest niejaki Harnoul le Sin z żoną. Powtórzony po kilku latach zapis określał bohatera już jako Arnoulta le Fin. Badacze uznali więc, że „Arnoult le Fin” jest zniekształconą wersją nazwiska „Arnolfini”. W Brugii mieszkało kilku panów o tym nazwisku, (wszyscy byli włoskimi kupcami i bankierami), pozostało jedynie znaleźć tego odpowiedniego. Padło na współpracującego z burgundzkim dworem Giovanniego di Arrigo Arnolfiniego i jego żonę – Giovannę Cenami.
Giovanni di Arrigo i Giovanna cieszyli się statusem bohaterów obrazu tylko przez 150 lat, gdyż pod koniec XX wieku odnaleziono kolejne dokumenty, które odebrały im ten przywilej. Okazało się, że zaślubiny tych dwojga nastąpiły dopiero w 1447 roku, czyli trzynaście lat po powstaniu dzieła. Co gorsza, sam van Eyck zdążył do tego czasu zejść ze świata, nie mógł więc namalować tego obrazu.
Pojawiły się więc inne hipotezy. Jedna z nich mówiła, że van Eyck sportretował nieznaną z imienia, pierwszą żonę Giovanniego di Arrigo. Kolejne rozwiązanie zagadki zaproponował na początku XXI wieku Lorne Campbell, kurator londyńskiej National Gallery, gdzie obecnie prezentowane jest dzieło. Twierdzi on, że mężczyzna na obrazie to nie Giovanni di Arrigo, a jego kuzyn Giovanni di Nicolao Arnolfini, również niezwykle bogaty kupiec brugijski. Ta identyfikacja jest wielce prawdopodobna. Van Eyck namalował indywidualny portret Giovanniego di Nicolao, na którym widać podobieństwo do mężczyzny z „Małżeństwa Arnolfinich”. Niestety i w tym przypadku pojawił się problem z kobietą. Constanza Trenta, żona Giovanniego di Nicolao, zmarła rok przed namalowaniem portretu. Ale i na to znalazło się proste wytłumaczenie. Campbell uznał, że jest to druga, nieznana żona Giovanniego di Nicolao i problem został rozwiązany.
Powoływanie do życia kolejnych żon, o których nikt nie słyszał, nie jest może najlepszym sposobem na identyfikację bohaterów dzieł sztuki, dlatego kilka lat temu pojawiła się kolejna hipoteza. Amerykańska badaczka Margaret Koster uważa, że w rzeczywistości obraz jest portretem kommemoratywnym – upamiętniającym zmarłą Constanzę, żonę Giovanniego di Nicolao. Koncept może wydawać się dziwny, biorąc pod uwagę, że przecież obok zmarłej na obrazie stoi wciąż żywy małżonek, ale jest to rozwiązanie możliwe. Żałobny kolor stroju mężczyzny, powaga i smutek na jego twarzy oraz kolorowe szaty i uduchowiona, wręcz przypominająca wizerunki świętych dziewic twarz kobiety, paląca się świeca w kandelabrze nad Giovannim, i zgaszona nad Constanzą, mają według Koster potwierdzać jej tezę. Być może Arnolfini chciał wysłać obraz jako pamiątkę rodzinie Constanzy we Włoszech, a eksponowane w nim bogactwo miało podkreślić pozycję i status świeżo owdowiałego kupca.
Tak naprawdę więc nic nie wiemy na pewno. Nie wiemy, który Arnolfini jest na obrazie, nie wiemy także, która żona mu towarzyszy. A jakby tego było mało, w dokumentach z tamtego czasu funkcjonuje pewien enigmatyczny, kolejny Arnoult le Fin, który w przeciwieństwie do włoskich Arnolfinich w Niderlandach nie był ani kupcem, ani bankierem, a brugijskim muzykiem i śpiewakiem. Jeśli to on jest na obrazie, 150-letnia naukowa dyskusja dotycząca identyfikacji bohaterów portretu idzie psu na budę.
Sherlock Holmes Panofsky
Nie mniej problemów nastręcza interpretacja ikonograficzna dzieła. Przez setki lat traktowano je jako wspaniały przykład malarstwa rodzajowego, przedstawiającego scenę rodzinną lub towarzyską w bogatym wnętrzu mieszczańskim. Aż w latach trzydziestych XX wieku pojawił się historyk sztuki i badacz kultury Erwin Panofsky, który rozwinął metodę interpretacji dzieł sztuki przez odnajdywanie bardziej lub mniej poukrywanych znaczeń symboli. Od tamtej pory w sztuce nic już nie było proste jak dawniej, bo każdy szczegół dzieła mógł mieć różne znaczenia, czasem głęboko zakorzenione w teologii, historii, filozofii, literaturze czy polityce epoki. Jednak nie każdy odbiorca sztuki miał wiedzę i erudycję Panofskiego, aby te znaczenia wytropić i swobodnie odczytać.
Obraz van Eycka Panofsky widział jako swego rodzaju certyfikat ślubu, który odbywa się w sypialni między Giovannim di Arrigo Arnolfinim i Giovanną Cenami, a świadczyć o tym miałby napis, jaki autor umieścił nad lustrem w centralnej części dzieła: „Jan van Eyck był tutaj/1434”. Jednocześnie obraz miałby być swoistym traktatem teologicznym o małżeństwie jako symbolu mistycznych zaślubin Chrystusa – Oblubieńca (którego wizualizacją jest Arnolfini) z Marią – Oblubienicą – Kościołem (czyli z Giovanną). Już w tym momencie można poczuć lekką konsternację, a to dopiero początek analizy! Łoże to symbol łona Marii, lustro to „speculum sine macula” – zwierciadło bez skazy z biblijnej „Pieśni nad Pieśniami”, a więc również symbol maryjny, miotełka i różaniec przy lustrze to czystość i wstrzemięźliwość, świeca to „Lux Dei” – światło bożej świętości. Idąc dalej: buty na podłodze mają oznaczać, że przestrzeń została uświęcona przez dokonujący się właśnie sakrament, a pomarańcze pod oknem symbolizują czystość rajską sprzed katastrofy grzechu pierworodnego. Nawet ta bardzo uproszczona wersja interpretacji obrazu wydaje się dość skomplikowana, a przecież w ten sposób Panofsky „przeczytał” każdy pojedynczy szczegół „Małżeństwa Arnolfinich”.
Szpanerka nie umiera nigdy
Analiza uczonego erudyty uwiodła badaczy i odbiorców sztuki na dekady. Ostatecznie nie każdy jest w stanie uzasadnić obecność brudnych butów na obrazie odpowiednim fragmentem z Biblii. Ale jeszcze za życia Panofskiego zaczęto się zastanawiać, czy aby na pewno sam Jan van Eyck był świadomy tego bogactwa znaczeń i odniesień, jakie rzekomo zawarł w swoim dziele. I czy przypadkiem teologiczne nauki o sakramencie małżeństwa, to nie była ostatnia rzecz, o jakiej myśleli sami zleceniodawcy zamawiający portret.
Pomysłów na interpretację obrazu pojawiły się tuziny. Przykładowo wspomniany już Lorne Campbell z National Gallery doszedł do wniosku, że obraz nie jest sceną ślubu. Podniesiona ręka mężczyzny nie oznacza przysięgi, a gest przywitania gości, którzy odbijają się w lustrze na ścianie. Paradne łoża, służące do siedzenia, nie do spania, umieszczano niegdyś także w pomieszczeniach reprezentacyjnych, dlatego sytuacja odbywa się poza sypialnią gospodarzy, w pokoju recepcyjnym. Kobieta nie jest w ciąży, a jedynie unosi suknię w geście, który zwodzi nasze oczy.
Jednocześnie Campbell uznał, że całe przedstawienie nie jest skomplikowanym kalamburem interpretacyjnym o teologicznym podtekście – jak chciał Panofsky – a zwyczajną metodą zleceniodawcy na pochwalenie się swoim bogactwem. I tu zapewne ma rację. Sprowadzenie do Brugii pomarańczy z południa Europy było niebagatelnym kosztem. Piesek jest do zabawy, a nie pilnowania dobytku. Za oknem pomieszczenia widzimy dojrzałe wiśnie, a państwo Arnolfini pozują w strojach podbitych drogim futrem – raczej nie z powodu niskich temperatur i przeciągów w domu. Kosztowne sprzęty – lustro czy kandelabr – zostały wyraźnie powiększone wobec swoich rzeczywistych rozmiarów. Przedstawieni na obrazie nie mieli zamiaru informować oglądających: „Nasze małżeństwo to odbicie mistycznego związku Chrystusa z Kościołem”. Ten obraz miał komunikować: „Jesteśmy bogaci i to jest super!”
Dziś, po 150 latach poważnej pracy analitycznej nad dziełem van Eycka, wciąż mamy masę wątpliwości. Nie wiemy, kim są bohaterowie, nie wiemy też, jakie jest właściwe znaczenie obrazu. Polski badacz Antoni Ziemba znalazł aż 47 dość znaczących interpretacji portretu. Tych mniej poważnych, mówiących na przykład, że mężczyzna to chiromanta czytający przyszłość z dłoni kobiety, jest jeszcze więcej. Dlatego, drogi czytelniku, jeśli kiedyś w jakiejś galerii nie będziesz się zgadzać ze skomplikowanym opisem kuratorskim obrazu przedstawiającego cztery plamy barwne i dwie skrzyżowane linie – nie wpadaj w desperację. Przypomnij sobie wtedy, jakie skomplikowane labirynty interpretacyjne krytycy i historycy sztuki zbudowali wokół „Małżeństwa Arnolfinich” Jana van Eycka, i nadal niczego nie wiedzą na pewno.
Od razu poczujesz ulgę!
Jolanta Boguszewska