Ten rok jest wyjątkowy dla Trio Andrzeja Jagodzińskiego. W 2023 r. zespół obchodzi trzydziestolecie istnienia. To jednak nie koniec – lider grupy skończył właśnie 70 lat, a perkusista Czesław „Mały” Bartkowski świętował w kwietniu 80 urodziny. W skład formacji wchodzi też Adam Cegielski, kontrabasista, w jego przypadku na okrągły jubileusz trzeba jednak będzie jeszcze poczekać.
Kumulacja rocznic to doskonała okazja, by porozmawiać z liderem grupy. Zapraszamy do lektury wywiadu z Andrzejem Jagodzińskim udzielonego portalowi dlakultury.pl.
Jak doszło do tego, że waltornista stał się jednym z czołowych pianistów jazzowych?
To była dość kręta droga. Zanim zostałem waltornistą, grałem amatorsko na pianinie i akordeonie. Uczyłem się w ognisku muzycznym. Urodziłem się w tak zwanej Polsce B, więc miałem trochę utrudnione zadanie. Do szkoły muzycznej poszedłem dość późno, trafiłem od razu do liceum muzycznego na warszawskim Żoliborzu. Musiałem tylko nadrobić teorię, bo w miejscach, gdzie wcześniej pobierałem nauki, nie była ona na zbyt wysokim poziomie.
Do liceum przyjęto pana na waltornię?
Tak, również studia ukończyłem na tym instrumencie. Choć miałem ogromną ochotę studiować dyrygenturę. Gdy się siedzi pośrodku orkiestry i ma się wokół cały ten organizm, to jest to naprawdę ogromne przeżycie. Słucha się trzeciego, czwartego głosu, kontrapunktu. Wydawało mi się, że nic więcej do szczęścia nie trzeba. Ale obawiałem się egzaminu, gdybym nie zdał, poszedłbym do wojska i zmarnowałbym dwa lata życia. Tymczasem na waltorni miałem praktycznie pewne miejsce na uczelni. Stąd taka decyzja.
A jak się ma do tego fortepian?
Cały czas towarzyszył mi jako instrument dodatkowy, jak niektórzy mówili – przymusowy (śmiech). Zakręcił mnie bardziej niż waltornia, biegałem na koncerty do filharmonii, uczyłem się utworów, grałem Chopina, Bacha. Ale siłą rzeczy zawsze był na drugim planie. Tym bardziej, że już w trakcie studiów dostałem angaż w orkiestrze radiowej.
Kiedy postanowił pan pożegnać się z waltornią?
Momentem przełomowym była decyzja o wzięciu udziału w konkursie Złota Tarka w 1979 roku. To konkurs jazzu tradycyjnego, który wtedy był bardziej popularny niż teraz. Mekką tego gatunku była warszawska Stodoła. Wygraliśmy, po czym dostałem propozycję od zawodowego zespołu grającego w tym stylu – Old Timers. Okazało się, że można z tego żyć. I tak, mając dwadzieścia parę lat, postanowiłem porzucić orkiestrę.
To była trudna decyzja?
I tak i nie. Po pięciu latach pracy w radiówce miałem poczucie, że właściwie niewiele się dzieje. Jak to w klasyce – gra się cały czas te same nuty. A jazz pociągał tym, że każdego dnia można grać inaczej te same utwory.
Czym się Pan inspirował?
Patrzyłem szeroko. Grałem jazz tradycyjny, nawiązywałem do bebopu, przy czym cały czas słuchałem klasyki. To była bardzo ciekawa praca, pisaliśmy aranżacje, byliśmy niezwykle aktywni.
Jak długo grał Pan w zespole Old Timers?
Około pięciu lat. Później ten gatunek niestety trochę podupadł, ale zaczęły do mnie napływać propozycje od innych liderów. Byłem w zespole Jana Ptaszyna-Wróblewskiego, Tomasza Szukalskiego, Zbyszka Namysłowskiego. W pewnym momencie zostałem stałym akompaniatorem Ewy Bem, to była dla mnie zupełnie nowa sytuacja, musiałem sam zastąpić cały zespół, radzić sobie jako jedyny instrumentalista na scenie.
A kiedy powstało Trio Andrzeja Jagodzińskiego?
Dokładnie trzydzieści lat temu. Zebraliśmy się, by nagrać płyty z utworami Chopina. Bo ja cały czas flirtowałem z klasyką. Grałem jazz, ale od klasyki się nie oderwałem, wciąż bywałem na koncertach, czytałem utwory. I myślałem, jak skleić te dwie gałęzie. Pracowałem nad Chopinem co najmniej dziesięć lat. W pewnym momencie jedno z wydawnictw wpadło na pomysł, by kilku pianistów jazzowych nagrało utwory Chopina w oryginale. Do mnie zwrócono się jako do pierwszego. Nie byłem w stanie ze względu na braki techniczne wykonać kompozycji zgodnie z zapisem, ale zaproponowałem, że nagram je na jazzowo. Była to odważna jak na tamte czasy decyzja, zarówno z mojej strony jak i ze strony wydawnictwa. Środowisko mogłoby odebrać ten projekt jako obrazoburczy, zastanawiałem się, czy nie będę posądzony o burzenie pomników.
I tak się stało?
Po części tak. Płytę puszczono kiedyś w bibliotece na Akademii Muzycznej, przechodziła akurat jedna z wykładowczyń, pianistka, bardzo znane nazwisko w świecie muzycznym. Tonem nie znoszącym sprzeciwu wykrzyknęła: „Proszę to natychmiast wyłączyć!”. Takie postawy nie były rzadkością, dopiero wytyczaliśmy tę ścieżkę. Ale z drugiej strony znalazło się też liczne grono osób, które zachwyciły się naszą interpretacją. Ten dobry odbiór zdecydował, że trio powołane do jednej płyty gra już 30 lat.
Wciąż odczuwacie radość ze wspólnego muzykowania?
O dziwo tak. Zdarzają się momenty, że jeden z nas pociągnie pozostałych, zainspiruje jakimś pomysłem, po czym pada odpowiedź ze strony pozostałych muzyków i zaczyna się dziać coś ciekawego, niezwykłego, jak to zwykle w jazzie bywa. Ale że dzieje się tak po trzech dekadach wspólnego grania, to jest wyjątkowe…
Trio na większości płyt balansuje na pograniczu klasyki jazzu.
Świetnie czujemy się w takim repertuarze. Nagraliśmy kilka płyt z muzyką Chopina. Padł pomysł, by spróbować improwizacji polifonicznej i nagraliśmy materiał z kompozycjami Bacha. Skomponowałem koncert fortepianowy na klasyczną orkiestrę z trio jazzowym, napisałem też Requiem na chór i troje solistów jazzowych. Na każdej płycie prezentujemy program zupełnie inny od tego, co dzieje się w muzycznym świecie.
Pracujecie nad nowym materiałem?
Trzy płyty czekają na nagranie, przy czym z jednym projektem już finiszujemy. Płyta, która wkrótce się ukaże, nazywać się będzie „Dekalog”. Powstaje we współpracy z Wiesławą Sujkowską, poetką, reżyserką, scenarzystką, autorką sztuk teatralnych, która napisała teksy do każdego przykazania. To ważny materiał, rozliczający, bardzo wymowny. Właśnie skończyliśmy nagrywać muzykę. Do naszego składu dołączyło dwóch solistów – jazzowa wokalistka Agnieszka Wilczyńska i Adam Nowak z zespołu Raz, Dwa, Trzy. Nieoczywiste połączenie, ale efekt jest świetny. W dalszej perspektywie są kolejne projekty, w tym muzyka do tekstów Jana Wołka. Mamy już gotowych sześć utworów. To mocny współczesny jazz śpiewany do tekstów, bo nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że to po prostu piosenki. I to będzie nasz kolejny krok.
Miłość do muzyki przekazał Pan dzieciom. Obie Pana córki poszły w ślady ojca, ukończyły studia muzyczne. Czy muzyk jest w stanie wyobrazić sobie sytuację, że jego dziecko nie gra? Nie zna nut?
Nie, absolutnie nie. To nie do wyobrażenia (śmiech). Faktycznie obie córki ukończyły studia. Jedna jest skrzypaczką, ale odkryła w sobie nową pasję – fotografię i pracuje w tym zawodzie. Druga jest po kierunku muzyka kościelna, krzewi muzykę wśród dla dzieci, zajmuje się muzyczną edukacją najmłodszych.
A Pańska waltornia? Bierze ją Pan czasem do ręki?
Oj nie… od dwudziestu paru lat leży pod fortepianem (śmiech).
Dziękuję za rozmowę!
Monika Borkowska