Zdarzyło się wam kiedyś stanąć przed jakimś dziełem sztuki i zastygnąć w niemym zachwycie? Albo może czekać na wystawę w którymś z muzeów, tak jak czekałoby się na ważne życiowe wydarzenie? Jeśli nigdy nie doświadczyliście tego rodzaju emocji, to doskonale zrozumiecie, dlaczego Marcel Duchamp namalował Monie Lisie wąsy.
Pierwszy kontakt z oryginałem portretu Giocondy Leonarda da Vinci może być rozczarowujący. Kiedy już przepchniemy się przez tłumek otaczający dzieło, staniemy przed niewielkim w sumie obrazem, w dodatku umieszczonym za kuloodporną szybą. U niektórych odbiorców może wówczas pojawić się nieśmiała myśl, że całe szaleństwo związane z obrazem to być może jednak lekka ściema. Większość jednak z nabożeństwem będzie kontemplować tajemniczy uśmieszek pani Gherardini, szukając słów, którymi opowiedzą później znajomym o tym egzystencjalnym doświadczeniu życia.
Z łazienki do Luwru
W przeszłości obraz nie wywoływał takich emocji jak dziś. Portret Mony Lisy oczywiście nie był dziełem anonimowym. Przez stulecia pisali o nim nawet ci, którzy nigdy go nie widzieli. A nie było go łatwo zobaczyć, bo w dziwacznych miejscach zdarzało mu się wisieć. W połowie XVI wieku król Francji Franciszek I kupił portret od sióstr da Vinciego i umieścił obraz w pałacu w Fontainebleau – w salonie kąpielowym. Ludwik XIV i Napoleon Bonaparte oglądali panią Lizę w swoich sypialniach. Dopiero w 1815 roku Gioconda na stałe trafiła do Luwru, ale tam również przez dekady nie wzbudzała szczególnej ekscytacji.
Prawdziwa kariera Mony Lisy nabrała rozpędu dopiero w 1911 roku, kiedy to szklarz pracujący w Luwrze, Włoch z pochodzenia, zdjął obraz ze ściany i przez nikogo nie niepokojony wywiózł dzieło do ojczyzny – swojej i Leonarda. I wtedy się zaczęło. Giocondomania ogarnęła Francję. Pisały o niej gazety, tłumy przychodziły do Luwru kontemplować puste miejsce po obrazie. O kradzież oskarżono awangardowych artystów – poetę Guillaume’a Apollinaire’a i malarza Pabla Picassa, co miało niejakie podstawy, gdyż obu panom zdarzało się wcześniej skupować eksponaty ukradzione z muzeum. Zarzuty jednak oddalono, obraz odnalazł się po dwóch latach, zaś cała afera rozpoczęła trwającą do dziś modę na uwielbienie Mony Lisy, uruchamiając jednocześnie szydercze reakcje na ten obłęd.
„Ten wąs…”
Giocondomanii nie wytrzymał artysta Marcel Duchamp i w odwecie uderzył w świętość. W 1919 roku na pocztówce przedstawiającej Monę Lisę dorysował jej wąsy i bródkę. Co więcej, na dole pocztówki umieścił podpis L.H.O.O.Q., co czytane fonetycznie po francusku będzie oznaczać: „Elle a chaud au cul” (Ona ma gorącą d**ę). Ten dość obsceniczny podpis był charakterystyczny dla często sztubackiego humoru, jakim posługiwali się dadaiści – grupa artystyczna, z którą Duchamp był kojarzony.
Od tego momentu Mona Lisa z wąsami na zawsze stanie się symbolem nowoczesnej sztuki. Domalowanie zarostu najsłynniejszej kobiecie europejskiego malarstwa i podpisanie jej wizerunku mocno przaśnym hasłem było ewidentnym uderzeniem w tradycyjną sztukę, której Gioconda była symbolem, a której dadaiści nienawidzili. Duchamp krytykował w ten sposób uwielbienie dla wielkiej sztuki i zastanych kanonów, adorację arcydzieł i instytucji muzealnych. Był to również atak na tradycyjne, burżuazyjne społeczeństwo Francji, które w tamtym czasie kult Giocondy traktowało jako swoistą świecką religię.
Co więcej, Duchamp powtarzał, że jego wersja portretu nie przedstawia po prostu kobiety z domalowanym zarostem. Według artysty Mona Lisa w jego wersji stała się prawdziwym mężczyzną. Te transpłciowe prowokacje Duchamp stosował później także na sobie samym. Przebierał się za kobietę, której nadał nawet tożsamość – kazał nazywać się Rrose Salavy, co było kolejnym fonetycznym kalamburem, i po francusku mogło oznaczać: „Eros, c’est la vie” (Eros, takie życie).
Autorskich wersji L.H.O.O.Q. było więcej. Duchamp tworzył je na różnych podobraziach i w różnych rozmiarach do lat 60-tych XX w. Dziś można je oglądać w muzeach w Stanach, Francji czy Izraelu, ale wciąż można też kupić do prywatnej kolekcji. W 2017 roku na aukcji w Paryżu sprzedano Monę Lisę z wąsem z 1964 roku za €632,500. Jak widać, oryginalnej Giocondzie, której wartość estymuje się na ok. 850 000 milionów dolarów, wersja Duchampa na razie nie zagraża.
Najsłynniejszy pisuar świata
Absurdalne poczucie humoru Duchampa, ale też jego krytycyzm wobec bezkrytycyzmu dla sztuki kanonicznej, objawiły się światu już wcześniej, w 1917 roku. Wówczas na wystawę Salonu Niezależnych Artystów organizowaną w The Grand Central Pałace w Nowym Jorku anonimowo zgłosił obiekt zatytułowany Fontanna. W rzeczywistości był to fabrycznie wyprodukowany pisuar, odwrócony o 90 stopni w stosunku konwencjonalnej metody montażu.
Ideą wystawy było prezentowanie prac bez selekcji jako wyraz aprobaty dla wolności sztuki. Jednak nawet dla nowoczesnych organizatorów wystawy pisuar jako dzieło sztuki to było zbyt wiele. Wybuchł skandal, pracę wycofano, Duchamp się obraził, ale ostatecznie, po niemal stu latach, Fontanna została uznana za najbardziej wpływowe dzieło sztuki XX wieku.
No dobrze, ale o co właściwie chodzi z tym pisuarem? I dlaczego zwykła pocztówka z domalowanymi bazgrołami stała się nagle sztandarowym symbolem współczesnej sztuki? Wydawać by się mogło, że te dadaistyczne wygłupy Duchampa powinny przeminąć równie szybko, jak sam nurt dadaizmu, który w latach 30-tych XX wieku już nie istniał. A jednak tak się nie stało.
Obie prace, Fontanna i L.H.O.O.Q., są przykładami słynnych ready-mades Duchampa, które były właściwie zwykłymi przedmiotami wyniesionymi przez artystę do rangi dzieła sztuki. Koncepcja ready mades zakładała, że każda rzecz, nawet tak banalna jak pisuar, łopata czy koło rowerowe, mocą intelektualnej a nie estetycznej decyzji artysty (który nawet nie był wytwórcą pracy) stawała się sztuką. Taka wizja dawała ogromną władzę artyście, który mógł zdecydować, że sztuką może być wszystko. Ten rewolucyjny pomysł rzeczywiście przewartościował spojrzenie na twórczość i otworzył drogę późniejszym nurtom – surrealizmowi, abstrakcji, pop-artowi czy konceptualizmowi.
Dlatego, jeśli zobaczycie kiedyś w galerii albo muzeum jakiś przedmiot, który wyda wam się zupełnie absurdalny i nie na miejscu – nie miotajcie pod nosem przekleństw na upadek sztuki. Być może jest to jedynie symbol poszukiwania wolności wypowiedzi artystycznej przez twórcę, którego zmęczyło malowanie ślicznych portretów eleganckich pań.
Jolanta Boguszewska