Antoni Wit wkroczył na spotkanie z łódzką publicznością radosny, pełen energii i witalności. Jest otwarty, nie buduje barier, nie stawia murów. Opowiadał ze swadą o swoich marzeniach, obserwacjach i doświadczeniach. Okazją były obchody 80. rocznicy urodzin dyrygenta i 60-lecia jego pracy artystycznej. Rozmowę poprowadził Piotr Mika.
Spotkanie poprzedziło wieczorny koncert w Filharmonii Łódzkiej, podczas którego wykonano Symfonię Jowiszową Mozarta i suitę Planety Gustava Holsta.
Antoni Wit wielokrotnie przywoływał tego wieczora nazwisko swojego mistrza, Henryka Czyża, o którym opowiadał z wielkim szacunkiem. – Dla mnie był jedynym, wspaniałym, niezapomnianym profesorem. To był człowiek obdarzony wielką charyzmą, wywierał na ludzi ogromny wpływ. Niektóre utwory, nad którymi z nim pracowałem, utkwiły we mnie głęboko. Do końca nie mogę wyzwolić się ze wzorów, które mi w tamtych latach zasugerował – wspominał.
Również później, podczas współpracy z innymi dyrygentami, to „znamię” Czyża było w nim wciąż widoczne. Niektórzy, w tym Witold Rowicki, którego asystentem był Wit, chcieli je wykorzenić. Bezskutecznie. Czyż wpoił też swojemu uczniowi niezwykle poważne podejście do pracy. – On uważał, i słusznie, że jeśli zdecydowało się na ten zawód, trzeba go uprawiać z pasją i oddaniem. Oddaje to tytuł mojej książki: „Dyrygowanie, sprawa życia i śmierci” – mówił Wit.
W 2016 roku magazyn BBC zrobił ankietę wśród 150 najwybitniejszych dyrygentów. Mieli oni wytypować 20 najważniejszych dzieł symfonicznych w historii muzyki. Pierwsze trzy miejsca przypadły, odpowiednio, Symfonii nr 3 Es-dur op. 55 „Eroica” Beethovena, IX Symfonii d-moll op. 125 Beethovena i Symfonii nr 41 „Jowiszowej” C-dur Mozarta. Piotr Mika zapytał Antoniego Wita o jego typy. Dyrygent uniknął odpowiedzi wprost. – Nie jestem muzykologiem, więc nie muszę się zastanawiać, jak to uszeregować. Mogę tylko powiedzieć, dyrygowanie jakich utworów sprawia mi największą przyjemność. Do takich należy m.in. rzadko wykonywana Symfonia Alpejska Richarda Straussa – zdradził.
Pytano go też o doświadczenia z pracą z różnymi orkiestrami. Maestro ocenił, że zespoły w poszczególnych krajach są mikroskalą społeczeństwa. Podkreślał, że inaczej pracuje się z Japończykami, inaczej z Hiszpanami, inaczej z Włochami. Mówił m.in. o perfekcjonizmie Chińczyków, który przejawiał się nie tylko w niezwykle precyzyjnej grze, ale też we wnikliwej analizie partytur. Przywołał również orkiestry angielskie, które z kolei mają umiejętność błyskawicznego podporządkowania się dyrygentowi. – W Anglii nie należy do wyjątków koncert z jedną próbą. Doświadczyłem tego. Co ciekawe, w czasie tej jednej próby byłem w stanie przeprowadzić swoją koncepcję utworu – wspominał.
Przyznał, że również dyrygent może nauczyć się czegoś od orkiestr. – Zwłaszcza w wybitnych zespołach istnieją pewne sposoby grania, tradycje. Dobrze jest to zaobserwować, wyciągnąć z tego wnioski – mówił.
Antoni Wit podkreślił, że w ciągu sześćdziesięciu lat jego pracy bardzo podniósł się poziom wykonawstwa. Muzycy przychodzą do orkiestr doskonale przygotowani. – Są miejsca w utworach, których pięćdziesiąt lat temu, mimo dużych wysiłków, nie udawało się zagrać poprawnie. Dziś okazuje się, że na pierwszej próbie wszystko wypada dobrze – mówił.
Urozmaiceniu uległo też życie koncertowe. W latach 50., 60. ubiegłego wieku repertuar koncertowy był ograniczony. Jak wspominał dyrygent, grano głównie Brahmsa, Beethovena, Czajkowskiego. – Gdy w Krakowie wystawiono symfonię Schumanna, uznano to za dziwactwo. Tymczasem dziś na świecie rośnie zainteresowanie utworami nieznanymi. Powstają wyjątkowe piękne sale koncertowe, które przyciągają publiczność. Orkiestry mogą sobie pozwolić na prezentację kompozycji rzadko granych, nie ryzykując, że będzie słaba frekwencja. I to uważam za dobry objaw rozwoju życia artystycznego – informował dyrygent.
Karierę Antoniego Wita zapoczątkowało zdobycie drugiego miejsca na Międzynarodowym Konkursie Dyrygenckim Herberta von Karajana w Berlinie w 1971 roku. Nic dziwnego, że pojawiło się też pytanie o konkursy dyrygenckie. Maestro podkreślał, że są one bardzo ważne. – Młody dyrygent nie ma jak rozpocząć kariery. To trudne, nikt z entuzjazmem nie powierzy orkiestry dwudziestolatkowi bez doświadczenia, bez nazwiska. Konkursy są potrzebne. Mają za cel wyłonić takich ludzi, którzy będą w przyszłości odnosić w zawodzie sukcesy – mówił.
On sam wielokrotnie pełnił rolę jurora. Przyznał, że nie jest to łatwe zadanie. Gdy do pierwszego etapu przystępuje czterdziestu dyrygentów, a każdy z nich ma zaledwie kwadrans na zaprezentowanie swoich możliwości, jest to ogromne wyzwanie zarówno dla uczestnika, jak i oceniającego. – To nie jest to samo co konkurs pianistyczny, gdzie młody człowiek prezentuje swoje osiągnięcia w zakresie gry na instrumencie. Tu od razu słychać, czy gra dobrze, czy nie. W tym przypadku za pulpitem staje dyrygent, a gra orkiestra. Niełatwo jest ocenić, w jakim stopniu to, jak zespół gra, jest jego zasługą. To trudne zadanie. Ocena występu naznaczona jest dużym ryzykiem błędu – mówił.
Antoni Wit ma jeszcze dużo muzycznych marzeń. Przyznał, że jest ich tak wiele, że zapewne nie uda mu się ich wszystkich zrealizować. Część wiąże się z muzyką operową. Ma osiągnięcia i na tym polu, ale jest jeszcze kilkanaście oper, którymi nigdy nie miał okazji zadyrygować. A chciałby. Podobnie jest zresztą z repertuarem symfonicznym. – Takich utworów, które chętnie bym włączył do repertuaru, jest sporo – podsumował.
Monika Borkowska
mecenas kultury