Jest w polskiej sztuce kilka nazwisk, obok których trudno przejść obojętnie. Matejko – kronikarz przeszłości. Wyspiański – wizjoner modernizmu. A między nimi Jacek Malczewski – artysta osobny, niepokorny, rozpięty między romantycznym mitem a chłodną świadomością historii. Malarz, który wziął na siebie ciężar polskiej duszy i przepuścił ją przez swoją nieograniczoną wyobraźnię.

fragment fotografii ze zbiorów NAC
Urodzony w 1854 roku w Radomiu, dorastał w domu pełnym patriotycznych wspomnień. Ojciec – Juliusz Malczewski – był jednym z tych polskich inteligentów, dla których walka o wolność była nie tyle obowiązkiem, co naturalną częścią życia. To on zabierał syna na spacery, pokazując mu „święte miejsca polskości” i opowiadając o bohaterach powstań. Te obrazy młody Jacek chłonął całym sobą. Uczył się, że historia może istnieć poza datami i bitewnymi raportami. Że można ją malować nie jako rekonstrukcję, lecz jako emocję, tęsknotę, ból. Takie rozumienie narodowego mitu miało już nigdy go nie opuścić.

Gdy jako młodzieniec trafił do krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych, szybko okazało się, że choć szanuje profesorów, zachowuje wobec nich artystyczną niezależność. Uczył się u Jana Matejki, lecz nie przejął od niego monumentalnego realizmu. Matejko malował historię – Malczewski miał zamiar malować ideę historii. To samo dotyczyło jego paryskiej edukacji. Zachwycił się tam sztuką nowoczesną, ale nie dał się ponieść żadnej modzie. Ekspresję, symbolizm, realizm – wszystko filtrował przez własną wrażliwość.
Symbolizm po polsku, czyli diabeł z patriotą
Kiedy w końcu stworzył swój język malarski, był on tak różny od ówczesnych standardów, że krytycy nie bardzo wiedzieli, jak go zaklasyfikować. Przenikały się w nim sceny realistyczne często inspirowane powstaniami, fantastyczne postaci (chimery, harpie, rusałki, fauny), motywy biblijne przetworzone w osobisty sposób, ironia i dystans, które w polskim malarstwie pojawiały się wcześniej tak rzadko.

W twórczości Malczewskiego już samo zestawienie bohaterów jest pełne napięcia. Postaci mitologiczne stapiają się z polskimi zesłańcami, poetami czy zwykłymi ludźmi. Harpia może tu wylegiwać się na polu obok niewinnego pastuszka, a chimera towarzyszyć samemu artyście czy zesłańcom kroczącym po syberyjskim śniegu. Chimera bywa piękna i niepokojąca zarazem – łączy to, co fascynujące i niebezpieczne. Nie jest to klasyczny znany z mitologii potwór ziejący ogniem. U Malczewskiego staje się ona uosobioną metaforą, figurą psychologiczną, duchową i artystyczną z silnie zarysowanym pierwiastkiem kobiecym. To jeden z najważniejszych jego symboli – i chyba jeden z najbardziej osobistych.

Symbolizm Malczewskiego jest inny niż francuski czy skandynawski. Jest zanurzony w polskości, w doświadczeniu narodu, który więcej czasu pozostawał w niewoli niż w warunkach wolności, który od zawsze zmuszony był uciekać w metaforę.
„Melancholia” i „Błędne koło” – narodowe fatum
Dwie z najbardziej znanych prac artysty – „Melancholia” i „Błędne koło” – to obrazy, które z niezwykłą siłą wciągają widza w swój świat. „Melancholia” (1890-94) na pierwszy rzut oka przedstawia scenę pogrążoną w chaosie. Po lewej stronie siedzi artysta (sam Malczewski?) pochylony nad sztalugą, z pędzlem w dłoni. Jawi się jako kreator świata. To z jego obrazu sunie długa kolumna postaci – jakby wyrwanych ze snu lub pochodzących z innej rzeczywistości. To duchy polskiej historii. Wśród nich można dostrzec powstańców styczniowych, żołnierzy, tułaczy, zesłańców, starców, dzieci.

Tłum kieruje się w stronę rozświetlonego okna widniejącego po prawej stronie obrazu. Dzieci wymykające się z płótna artysty dorastają i starzeją się. Do okna docierają już jako zniedołężniałe jednostki, które nie są w stanie wyjść z pomieszczenia. Ta wizja to symbol zniewolonego polskiego narodu. Nie jest on w stanie wyrwać się z zaklętego kręgu, by sięgnąć wolności. Kolejne pokolenia umierają, poddając się dramatowi historii.

Za oknem stoi kobieta zapatrzona w dal. Jest wyraźnie wyizolowana – nie uczestniczy w twórczym akcie, nie jest też częścią korowodu. Znajduje się w miejscu nieosiągalnym dla kłębiącego się w pomieszczeniu tłumu. To alegoria Polski? Muza? Może jest symbolem nadziei na wyjście z wiru historii, z melancholii? Wszak patrzy tam, gdzie historia jeszcze się nie wydarzyła, gdzie mogą rodzić się nowe możliwości…

„Błędne koło” (1895-97) to kolejna wielka kompozycja Malczewskiego. Artysta przedstawił siebie jako malarza, młodego chłopca siedzącego wysoko, u szczytu drabiny. Wokół niego wirują postaci. Świat mityczny i ludowy (faun, bachantnki, chłopska para), radosny i witalny, kontrastuje ze światem mar i zjaw, narodowych traum i lęków, krwawej historii, której finałem jest śmierć. Obie połowy płótna (przedzielone drabiną) są zróżnicowane pod względem kolorystycznym i tematycznym. Tam, gdzie jest arkadia, życie i radość, przeważają jasne tony, czerwienie, błękity i żółcie. Druga połowa, osnuta na bazie tragicznej historii i trudnych losów Polski, tonie w szarościach, czerniach i brązach.

Artysta pozostaje rozdarty między akademickim postrzeganiem sztuki a sztuką naznaczoną bolesnymi przejściami narodu. Pociąga go piękno i harmonia, ale pozostając wyłącznie w tym świecie, na przekór wszystkiemu, nie byłby szczery i prawdziwy. Twórca musi zanurzyć się w nieporządek świata, żeby próbować wydobyć z niego sens.
Malarz, który widział więcej
Malczewski rozumiał, że sztuka nie może być jedynie pięknym obrazem. Powinna być opowieścią, zagadką, komentarzem, filozoficznym traktatem, wyznaniem wiary – nie tylko religijnej, ale i narodowej, osobistej, egzystencjalnej. Nie bał się eksperymentu ani ryzyka. Nie bał się mieszać stylów. Nie bał się wystawiać na krytykę. Malarstwo było dla niego przestrzenią absolutnej wolności – tej, której brakowało Polakom na co dzień.
W późniejszym okresie życia został profesorem i rektorem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Wychował całe pokolenia artystów, ale żaden z wychowanków nie zdołał go skopiować. Był zbyt osobny, zbyt oryginalny, zbyt… „malczewski”.
wis
