„Jestem artystką uniwersalną”. Rozmowa z organistką Lidią Książkiewicz

Lidia Książkiewicz
fot. archiwum artystki

Jest pani wykształconą pianistką. Po latach nauki gry na fortepianie zainteresowała się Pani również organami. Czym Panią oczarowały?

To był przypadek. Ja organów nigdy nie lubiłam, kojarzyły mi się z akompaniamentem liturgicznym, zawsze mówiłam, że to jest instrument do „amen”. Kiedyś wybrałam się na pchli targ w Holandii. Chciałam sobie przywieźć pamiątkę, znalazłam tanie płyty analogowe. Jedną z nich kupiłam. To był André Isoir, który grał muzykę Maurice Duruflégo na organach w Tuluzie. To był dla mnie przełom, odkryłam, że ten instrument może być poetycki, że można tworzyć na nim dzieła sztuki. I od tego się zaczęło. Zaczęłam studia w Polsce, ale szybko wyjechałam do Francji, by dążyć do tego ideału, który zawładnął moim sercem.

Koncert w Warszawie był niezwykły. Nie miałam pojęcia, że tak mogą wyglądać koncerty organowe.

Staram się grać dla ludzi, którzy – tak jak ja kiedyś – organów nie lubią. Zazwyczaj gdy na koncercie pojawia się na przykład małżeństwo, jedna osoba przychodzi, bo lubi muzykę organową, a druga poświęca się dla tej osoby (śmiech). I ja wychodzę z założenia, że dla tej drugiej osoby też musi znaleźć się coś interesującego.

Dziś bliżej Pani do fortepianu, czy organów?

Nie podchodzę w ten sposób do muzyki. Jestem głęboko zakorzenioną artystką uniwersalną. Dołączyłam do wykonawstwa muzycznego taniec, który jest dla mnie tak samo ważny jak gra na organach czy fortepianie. Poświęcam na niego tyle samo czasu i daje mi on taką samą satysfakcję. Traktuję sztukę jako całość, bardziej jak artysta renesansowy niż jako artysta, który się specjalizuje w jakimś wycinku. Nie odcinam się od innych dziedzin sztuki.

Literatura też się w to wlicza?

Zdecydowanie tak! Ja cały czas czytam, jestem pochłonięta lekturami, staram się czytać w językach właściwych, oryginalnych, dlatego wciąż uczę się kolejnych. W tym roku nauczyłam się hiszpańskiego. Mówię płynnie w siedmiu językach, a rozumiem dużo więcej. Książka czytana w oryginalnym języku inaczej smakuje, zachowuje niepowtarzalny koloryt. Nawet najpiękniejsze tłumaczenia nigdy nie oddadzą tej prawdy, bo to zawsze będzie czyjaś interpretacja.

Jakie książki Pani lubi?

Ach, jest tyle rzeczy, za którymi przepadam! Bardzo lubię biografie, uwielbiam powieści historyczne na kanwie solidnej i rzetelnej bazy historycznej.

A malarstwo, sztuki plastyczne?

Oczywiście! Moja matka jest malarką, babcia również malowała. Wychowywałam się w atmosferze sztuki. Gdy ćwiczyłam godzinami na fortepianie, mama siedziała przy sztaludze. Potrzeba obcowania z malarstwem ze mną została. Nie mam wolnego miejsca na ścianach, wiszą u mnie obrazy mamy, ale też sporo prac kupiłam.

Przemawia do Pani bardziej sztuka dawna czy współczesna?

Kiedyś bardzo pociągały mnie stare obrazy, teraz eksploruję również twórczość artystów współczesnych. Mam swoich ulubionych malarzy, zarówno francuskich jak i polskich.

Wspomniała Pani, że zajmuje się tańcem.

Tak, uczę się tańca. Wciąż szlifuję swoje umiejętności, szkolę się u nauczycieli z Argentyny. Jestem już na najwyższym poziomie. Od wielu lat tańczę tango, mam swoją szkołę tańca we Francji.

Organy, taniec, a do tego fortepian. Bo on wciąż jest z Panią?

Tak, gram i koncertuję na obu instrumentach. Niedługo czeka mnie ważny koncert, w grudniu będę występowała w najważniejszym miejscu w Argentynie, w głównej filharmonii. Wykonam na fortepianie koncert f-moll Chopina z tamtejszą orkiestrą. Teraz ćwicząc biegam między fortepianem a organami. Czasem trudno się zorganizować (śmiech).

A działalność pedagogiczna? Wciąż Pani uczy?

Daję od czasu do czasu lekcje prywatne, prowadzę kursy mistrzowskie. Uczyłam przez bardzo wiele lat w konserwatorium francuskim, ale w pewnym momencie postanowiłam rzucić się na głęboką wodę i spróbować sił wyłącznie jako artysta interpretacyjny. Udało się, robię to, co lubię, żyję skromnie, ale jestem szczęśliwa.

Dziękuję za rozmowę.

Monika Borkowska


Opublikowano

w

Tagi: