Filharmonia Lubelska w ostatni piątek karnawału zaserwowała publiczności muzykę Greshwina – żywą, pulsującą, rozkołysaną, chwilami nawet taneczną. Amerykański kompozytor wniósł istotny wkład w muzyczną rewolucję, jaka dokonała się w początkach XX wieku. Połączył ogień z wodą, noc z dniem, wrzątek z lodem – godząc jazz z klasyką. Jego twórczość była niezwykle barwna i różnorodna. Program koncertu to potwierdził.
Ojciec Gershwina, Moryc Gershowitz, był rosyjskim Żydem. Wyemigrował z Sankt Petersburga do Nowego Jorku, gdzie poślubił Różę Bruskin. Rodzina zmieniła nazwisko, by zyskało bardziej amerykańskie brzmienie. George szykowany był na księgowego. Jakie to szczęście, że był na tyle niepokorny, by przeciwstawić się planom rodziców! W przeciwnym razie historia byłaby bogatsza o skrybę, o którym pamięć zaginęłaby zapewne w 1937 r., a uboższa o całą resztę, którą trudno ująć słowami. Cywilizacja pewnie przetrwałaby bez „Błękitnej rapsodii” czy „Amerykanina w Paryżu”, ale jak wielka byłaby to strata!
Fortepian pojawił się w domu Gershwinów, gdy George miał 12 lat. Kupiony był z myślą o najstarszym z dzieci, Irze, jednak chętniej zasiadał do niego bohater naszej opowieści. Chłopak zaczął marzyć o karierze pianisty, gdy spotkał utalentowanego nauczyciela, Charlesa Hambitzera. Ojciec wysłał go jednak do szkoły dla księgowych. George szybko rzucił naukę. Zaczął zarabiać jako muzyk prezentujący piosenki na fortepianie zainteresowanym kupnem wydawnictw nutowych. Nastolatek napisał już w tym czasie kilka własnych kompozycji. Pracodawcy wydali ragtime’owy utwór fortepianowy Gershwina „Riaito Ripples”, doceniając jego talent. Prawdziwą sławę przyniosła mu jednak piosenka „Swanee” nagrana w 1920 r. przez piosenkarza Ala Jolsona. I tak to się zaczęło…
W piątkowy wieczór w lubelskiej filharmonii wykonano aż trzy utwory Gershwina. Nieczęsto organizatorzy decydują się na koncerty monograficzne, tym razem jednak tak się stało. Propozycja została bardzo dobrze przyjęta przez melomanów – bilety zostały wyprzedane już tydzień wcześniej. Na scenie pojawiła się orkiestra Filharmonii Lubelskiej pod batutą Jerzego Salwarowskiego oraz pianista Hubert Salwarowski. Fakt, że na scenie wystąpił ojciec i syn był dodatkową atrakcją.
Program był niezwykle atrakcyjny i zróżnicowany – zaprezentowano publiczności Koncert fortepianowy F-dur, „Uwerturę kubańską” i poemat symfoniczny „Amerykanin w Paryżu”. Bogate instrumentarium podbiło moc płynących ze sceny dźwięków. Samych perkusistów w szczytowym momencie było siedmiu! Pojawiły się przy tym tak nietypowe instrumenty jak bongosy, klawesy, guiro, marakasy.
Koncert fortepianowy F-dur powstał na zamówienie dyrygenta i reżysera Waltera Damroscha, którego zachwyciła „Błękitna rapsodia” i wybrzmiewające tam solo fortepianowe. Pisany był przez kilka miesięcy, do listopada 1925 r. Gershwin wynajął na koniec na własny koszt 55-osobową orkiestrę, która „przetestowała” materiał muzyczny. Sam zamawiający był podczas prób, sugerując zmiany w pewnych miejscach utworu. Bywało nerwowo. Jak pisał jeden z dziennikarzy obecnych podczas przegrywania koncertu, kompozytor nie rozstawał się z fajką, która służyła mu nie tylko do palenia (ten proces zdawał się nie mieć końca), ale też jako narzędzie, przy pomocy którego oskarżycielsko wskazywał członków orkiestry niespełniających jego oczekiwań.
Gershwin doskonale opisał swój koncert: „W pierwszej części zastosowano rytm charlestona. Jest szybki i pulsujący, reprezentuje młodego, entuzjastycznego ducha amerykańskiego życia. Rozpoczyna się rytmicznym motywem wydawanym przez kotły… Temat główny zapowiada fagot. Później fortepian wprowadza drugi temat. Druga część ma poetycką, nocną atmosferę, którą zaczęto określać mianem amerykańskiego bluesa (…). Ostatnia część powraca do stylu pierwszej. To orgia rytmów, zaczynająca się gwałtownie i utrzymująca to samo tempo przez cały czas”.
Hubert Salwarowski doskonale odnalazł się w jazzowej poetyce. Nie wszystkim pianistom to się udaje… Potrafił odejść od typowo klasycznego podejścia, otwierając się na estetykę Gershwina. Ze smakiem wyeksponował jazzową, bogatą harmonię. Miękko i płynnie przemierzał klawiaturę, doskonale odnajdując się w synkopowanych rytmach. Przychodziło mu to z łatwością, co dodało utworowi lekkości. Również orkiestrę porywały gershwinowskie frazy. Było niezwykle energetycznie.
Druga część koncertu okazała się nie mniej dynamiczna. Rozpoczęła ją porywająca „Uwertura kubańska”. Utwór powstał po dwutygodniowym pobycie kompozytora w Hawanie w 1932 roku. Egzotyczna perkusja i karaibskie rytmy porwały słuchaczy. Trudno pozostać odpornym na taką dawkę muzycznych emocji, kolorytu i świeżości! Nic dziwnego, że również nowojorska premiera utworu w sierpniu 1932 r. zakończyła się ogromnym sukcesem. Sam kompozytor wspominał ten wieczór jako najbardziej ekscytujący, jakie dotychczas przeżył. „17845 osób zapłaciło za wejście, a około 5000 stało przy zamkniętych bramkach, próbując bezskutecznie wedrzeć się do środka” – wspomniał później.
W finale orkiestra zagrała uwielbiany przez publiczność poemat symfoniczny „Amerykanin w Paryżu”. Utwór skomponowany został w 1928 roku, podczas tournée Gershwina po Europie. Słychać w nim odgłosy ulicy – miejski gwar, klaksony samochodów, odgłosy tłumu. Na nowojorską premierę kompozytor przywiózł nawet cztery paryskie sygnałowe trąbki taksówkarskie, by oddać jak najlepiej klimat francuskiej stolicy. „Moim celem było przedstawienie wrażeń Amerykanina w Paryżu, który przechadza się po mieście, słucha różnych ulicznych odgłosów i chłonie francuską atmosferę” – mówił. Słychać tu nie tylko zauroczenie klimatem europejskiego miasta. Wraz z elementami amerykańskiego bluesa pojawia się też nostalgia i tęsknota za domem. A w finale – prawdziwa eksplozja emocji. Ostatni akord, narastający, coraz silniejszy, porywa słuchaczy z wielką mocą.
Publiczność bardzo ceni sobie kompozycje Gershwina. Jego muzyka jest niezwykle plastyczna, sugestywnie odmalowuje dźwiękami obrazy – radosny paryski tłum, kolorowe ulice rozświetlone neonami, sznury samochodów. To nie dziwi, biorąc pod uwagę, że Gershwin uwielbiał sztukę, kolekcjonował obrazy i sam chętnie sięgał po pędzel. Muzycy pod batutą Jerzego Salwarowskiego nie szczędzili słuchaczom emocji, grając niezwykle energetycznie. Z kolei Hubert Salwarowski wykazał się wrażliwością na klasyczno-jazzową estetykę, doskonale balansując pomiędzy stylami. To było bardzo przyjemne zwieńczenie karnawału!
Monika Borkowska
mecenas kultury