Czarny Anioł, Czarna Madonna, legenda polskiej piosenki. Artystka, która wywróciła polską scenę do góry nogami. Wprowadziła na nią wymagający repertuar, przybliżając szerokiemu gronu poezję. Wymagająca i bezkompromisowa – Ewa Demarczyk.
W styczniu tego roku skończyłaby 83 lata. Zmarła w 2020 roku. Całe życie związana była z Krakowem. Tu się urodziła i tu pozostała do końca. Mimo że w burzliwych czasach miała okazję zostać za granicą, nigdy się na to nie zdecydowała. Zawsze wracała – do domu, do przyjaciół, do rodziny, do swojego ukochanego miasta…
Jako dziecko była energiczna, wszędzie było jej pełno. Biegała po podwórku, zdzierając kolana i niszcząc ubrania. Lepiej czuła się w towarzystwie chłopaków niż ułożonych dziewczynek. W wieku kilku lat została wysłana na lekcje fortepianu. Nauka przebiegała dość burzliwie. Zdarzało jej się opuszczać zajęcia, czasem kilka z rzędu. Nauczycielka wykazała się jednak odpowiednim podejściem. Zamiast robić awantury czy skarżyć się rodzicom, przekazywała niefrasobliwej uczennicy karteczki z wiadomościami jak ta: „Bardzo długo Cię nie widziałam. Jestem ciekawa, jak grasz”. Ta taktyka zadziałała. Ewa zaczęła ćwiczyć, choć emocji wciąż nie brakowało. Gdy jej nie szło, rzucała nutami po pokoju. Potrzebowała ochłonąć, by podjąć próbę na nowo.
W 1960 r. skończyła Państwową Szkołę Muzyczną II stopnia im. Władysława Żeleńskiego w Krakowie. Nie wiedziała, co dalej ze sobą robić. Rozważała medycynę, architekturę, pojawiała się myśl o aktorstwie. Wybrała architekturę, ale dostała się na Politechnikę dopiero za drugim razem. Wcześniej podjęła studia pianistyczne w krakowskiej Akademii Muzycznej. Nie skończyła ani jednego, ani drugiego kierunku. Natomiast w 1961 r. zdała egzamin do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Nie wszyscy uważali, że ma coś do zaoferowania w zawodzie aktorskim. Oceny z egzaminu nie oszałamiały: warunki zewnętrzne – dostateczny, dykcja – dostateczny minus (o niebiosa!…), głos – dobry, wyrazistość – dostrzegalna. Ale się dostała. I ukończyła uczelnię.
W 1960 r. zaczęła występować w kabarecie Akademii Medycznej „Cyrulik”. Rok później dołączyła do „Piwnicy pod Baranami”, nawiązując współpracę z Zygmuntem Koniecznym. Była objawieniem. „My śpiewaliśmy z takiej wzajemnej ciekawości, miłości, przekory politycznej, społecznej. Często fałszowaliśmy. A tu nagle się okazało, że śpiewać też trzeba umieć i Ewa nam to pokazała. W żadnej piosence nie przepuszczała ani jednej zgłoski. I jeszcze te oczy… Patrzyła w jeden punkt i w ogóle nie mrugała. Ależ ona śpiewała te Anioły!” – wspominała Aleksandra Kurczab, aktorka i reżyser teatralna cytowana w książce „Czarny anioł. Opowieść o Ewie Demarczyk” Angeliki Kuźniak i Eweliny Karpacz-Oboładze.
Piwnica pod Baranami była miejscem niezwykłym. Występy artystów związanych z Piwnicą przyciągały tłumy. Wiadomo było, że jak się już człowiek dostanie do środka i zajmie miejsce, nie będzie w stanie wyjść przed końcem występów. Nierzadko do wypełnionego po brzegi pomieszczenia nie mogli wcisnąć się sami członkowie zespołu. Zdarzało się, że ludzie przekazywali ich sobie z rąk do rąk, ponad głowami. Była też jeszcze jedna opcja – wciskanie się prosto na scenę przez okienko nad nią się znajdujące.
Po występie wykonawcy rozładowywali emocje. Miejscem zbiórki była kuchnia Janiny Garyckiej, u której pomieszkiwał Piotr Skrzynecki. Żeby się do niej dostać, trzeba było wejść przez okno do parterowego mieszkania w kamienicy przy placu Na Groblach, a następnie – niepostrzeżenie, by nie narażać się innym lokatorom – pokonać korytarz, wyjść na klatkę schodową i przebiec podwórko (na którym aż roiło się od szczurów). W kuchni, racząc się tanim winem, dyskutowano o wszystkim – o życiu, sztuce, sporcie, o tym, jak powinien wyglądać kabaret. Recytowano wiersze, śpiewano, plotkowano. W tych spotkania brała też udział Demarczyk. Lubiła, gdy uwaga koncentrowała się na niej. Mówiła o sobie, wymagając od słuchacza, by podążał za każdym jej słowem. W dodatku nie bacząc na porę i sąsiadów zamieszkujących kamienicę wypowiadała swe myśli dobitnie i głośno. Zdarzało się, że została w środku nocy oblana wodą z wiadra przez zmęczonych nocnymi imprezami mieszkańców kamienicy.
Wygrana na Pierwszym Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu w 1963 roku otworzyła jej drzwi do kariery. Publiczność oniemiała za sprawą niepozornej dziewczyny w ostrym makijażu i w skromnej uszytej przez matkę czarnej sukience. Rodziła się wielka gwiazda… Później poszło już jak z płatka – festiwal w Sopocie, występy w kraju i za granicą. Koncertowała we Francji, Belgii, Szwajcarii, Szwecji, w Związku Radzieckim. Na przełomie lat 60. i 70. ruszyła dalej – do Włoch, Meksyku, USA, na Kubę, do Australii i Finlandii. Osiągnęła ogromny sukces. Po bilety przed niektórymi występami stano od 5.00 rano. Ludzie na jej koncertach zamierali. To była potężna dawka emocji. Owacje się nie kończyły. Publiczność krzyczała, niektórzy płakali. Po wszystkim wielbiciele talentu artystki czekali na ulicy z nadzieją, że ją spotkają.
Była bardzo związana z matką. Zabierała ją w trasy, na wakacje, kupowała prezenty. Gdy ta zachorowała, Ewa szukała pomocy u najlepszych lekarzy. Śmierć najbliższej osoby przeżyła bardzo mocno. Za każdym razem po występie wiozła kwiaty, które otrzymała od słuchaczy, na jej grób. Z mężczyznami jej się nie wiodło. Z pierwszym mężem, skrzypkiem z zespołu Mazowsze, rozstała się po kilku miesiącach. Związek nie przetrwał próby czasu. W drugi artystka mocno się zaangażowała, ale – jak się później okazało – był to wielki błąd. Wysoki przystojny blondyn po ASP zasypywał ją kwiatami, zapewniając o bezgranicznej miłości. Z czasem okazało się, że parał się złodziejstwem. Handlował kradzionymi rzeczami – srebrną zastawą, biżuterią. Demarczyk nie wierzyła w zarzuty stawiane mężowi. Skłóciła się ze wszystkimi, którzy zeznawali na jego niekorzyść. Na komisariacie podrapała twarze milicjantów. W sądzie, gdy wyprowadzono męża w kajdankach, zawiesiła mu się na szyi. Nie można jej było od niego oderwać. Regularnie odwiedzała ukochanego w więzieniu. Wierzyła mu do czasu, aż zobaczyła u właścicielki kawiarni na Rynku swoją broszkę. Kobieta potwierdziła, że dostała ją od męża Ewy. Wówczas Demarczyk zdecydowała o rozwodzie.
Jako artystka była uparta i bezkompromisowa. Z góry widziała, w którym miejscu sceny będzie stać, sama decydowała o oświetleniu. Zawsze musiała mieć do dyspozycji dwa czarne fortepiany. I czarną podłogę. Zdarzały się sytuacje, że przemalowywano deski tuż przed występem, by w ogóle miał szansę się odbyć. Biada temu, kto wchodził z nią dyskusje. Jakiekolwiek zmiany groziły odwołaniem koncertu. Na niedogodności reagowała awanturą. Zygmunt Konieczny, który w pewnym momencie zrezygnował ze współpracy z Demarczyk, mówił, że była zaborcza, miała potrzebę władzy i rządzenia. Była niezwykle wymagająca. Żądała, by muzycy znali cały materiał na pamięć. Pod byle pretekstem wszczynała awantury. Nasilało się to przed występami. Powody były śmieszne. Członkowie zespołu zrozumieli, że artystka reaguje tak, bo potrzebuje adrenaliny.
W 1976 roku ostatecznie rozstała się z Piwnicą pod Baranami. W miarę upływu lat koncertowała coraz rzadziej, mało nagrywała. W 1985 r. otworzyła Teatr Muzyki i Poezji, zwany Teatrem Ewy Demarczyk. Zarządzanie instytucją nie szło jej tak dobrze jak wcześniejsze występy. Pojawiły się konflikty z władzami miasta, problemy z lokalami, w których prowadziła działalność. Ostatecznie wycofała się z życia publicznego, oddalając się od ludzi.
Była jedyna i niepowtarzalna. Drugiej takiej nie było ani przed nią, ani po niej. To, co po sobie zostawiła, karmi kolejne pokolenia Polaków. Jej twórczość jest niezwykła i poruszająca. Ale o tym opowiem już w kolejnym materiale.
Monika Borkowska