Medea w T-shircie nie traci na sile

fot. Krzysztof Bieliński / Teatr Wielki Opera Narodowa

Dramatyczny finał burzliwego związku na stacji benzynowej! Kobieta zabiła dwóch synów, by wziąć odwet na mężu! Świadkowie twierdzą, że była w szoku. Mąż nie może dojść do siebie”. Tak mogłyby wyglądać notki w kolorowej prasie dotyczące scen, jakie rozegrały się w nietypowej inscenizacji Medei w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w reżyserii Simona Stone’a. Bardzo realnie wybrzmiała opowieść z mitologii greckiej we współczesnej interpretacji…

Premiera tej wersji Medei odbyła się latem 2019 r. podczas festiwalu w Salzburgu, jednak dalsze plany związane z prezentacją tytułu powstrzymała pandemia koronawirusa. W styczniu mieliśmy okazję obejrzeć spektakl w Warszawie, zapoznając się ze współczesną wersją mitu w zestawieniu z muzyką z końca XVIII wieku.

Libretto do opery napisał François-Benoît Hoffman, odwołując się do tragedii Eurypidesa i dramatu Pierre’a Corneille’a. Prapremiera dzieła odbyła się w Paryżu, w marcu 1797 r. Simon Stone zaprezentował zupełnie nowe podejście do tego dzieła. Osadził Medeę we współczesnych realiach. Akcja rozgrywa się w salonie sukien ślubnych, na lotnisku, w hotelu, w nowoczesnym apartamencie, na stacji benzynowej a nawet w klubie nocnym. W tle wydarzeń wyświetlane są scenki filmowe kreślące historię związku Medei i Jazona. Reżyser podkreślał, że chciał, by opera była zrozumiała dla każdego. By widz miał czytelny obraz sytuacji.

Stone przedstawia Medeę jako imigrantkę. Jakże gorący to dla Europy temat ostatnich lat… Kobieta porzucona, wydalona z kraju, została pozbawiona swojego miejsca na ziemi. Podobnie jak w micie. Jazon poznał Medeę w Kolchidzie, gdzie dotarł, by skraść złote runo, symbol władzy. Z pewnością nie udałoby mu się to, gdyby nie pomoc Medei, córki króla Kolchidy, która zakochała się w Greku. Zdradziła swój kraj i uciekła z kochankiem, paląc za sobą wszystkie mosty. Jakby mało było nieszczęść, w pościgu za nimi zginął brat Medei, obciążając jeszcze bardziej sumienie królewskiej córy. Para osiadła w Koryncie i doczekała się narodzin dwóch synów. Jazon jednak z czasem zwrócił się ku nowej kochance, Dirce, która była córką Kreona, króla Koryntu. Porzuconą Medeę jako obcą wygnano z kraju. Dzieci pozostały przy ojcu.

Pochylamy się nad nieszczęściem zdradzonej kobiety. Tak, nad jej nieszczęściem, nie Jazona czy Dirce. Z porzuconej żony, osamotnionej matki reżyser zdjął odium zdemoralizowanej histeryczki – jak widział ją Seneka Młodszy – czy potężnej czarodziejki, mściwej wiedźmy – jak prezentował ją niegdyś francuski teatr grozy. Stone ukazuje nieszczęśliwą kobietę, która poświęciła się dla miłości, kładąc wszystko na jednej szali. Gdy tę miłość straciła, została z niczym. Pozbawiona najbliższych, zatraciła się w swoim nieszczęściu. Medea jawi się nam jako doprowadzona do ostateczności ofiara, która przyparta do muru pochłonie kolejne ofiary. – Okazuje się, że w konkretnych okolicznościach, pod wpływem tego, co się dzieje, każda kobieta może stać się Medeą – mówiła przed premierą odtwórczyni głównej roli, Izabela Matuła.

Męski świat w wizji Stone’a wcale nie wygląda przekonująco. Kreon i Jazon są nieczuli na krzywdę Medei, odbierają jej wszystko – miłość, dzieci, prawo do szczęścia. Kreon wzywa bogów, wyklinając kobietę, w momencie gdy sam relaksuje się z przyszłym zięciem w klubie nocnym, gdzie skąpo ubrane tancerki wiją się wzdłuż rur w erotycznym tańcu. Z kolei Jazon prowadzi rozmowę telefoniczną z matką swoich synów chwilę po tym, jak korzystał z usług prostytutki. W takim to świetle zostali przedstawieni przez reżysera władczy panowie…

fot. Krzysztof Bieliński / Teatr Wielki Opera Narodowa

Ostatecznie Medea, mszcząc się na Jazonie, zabija synów, choć przed podjęciem tej trudnej decyzji walczy jeszcze ze sobą. Całą historię wieńczy więc tragedia. Niezrozumiana, odepchnięta, porzucona kobieta bierze odwet na mężczyźnie – sprawcy jej nieszczęścia.

Różne opinie pojawiały się po premierze. Że opowieści filmowe były zbyt dosadne. Że może nie powinny się tu znaleźć, bo jeśli chce się oglądać film, należałoby pójść do kina. Niektórzy zarzucali reżyserowi, ze zmasakrował mit. Przeważały jednak wyrazy uznania. Chwalono Stone’a za nowatorskie podejście do dzieła. Podkreślano, że zostało ono świetnie przełożone na język współczesności, tym bardziej, że odpowiada na bieżące problemy związane choćby z losami migrantów.

Główny wątek mitu/opery padł na podatny grunt. Po spektaklu w grupkach toczyły się dyskusje o kobietach, które poświęciły się dla mężczyzn, tworząc im doskonałe warunki do robienia kariery, wspierając, podbudowując, przejmując na siebie większość obowiązków, odsuwając się w cień, a które ostatecznie zostały przez nich odrzucone jak niepotrzebny, zużyty przedmiot. Podobnie było w przypadku Medei, bez której Jazon zapewne nie byłby w stanie ukraść złotego runa. Temat jest wciąż żywy i aktualny.

Uwspółcześnienie opowieści o Medei miało sens. Trudno odmawiać reżyserom prawa do takiej praktyki. Tym bardziej, że w wersji Stone’a przełożenie mitu na dzisiejsze czasy wygląda dość naturalnie. Poza tym czym jest mit? Z założenia ma to być opowieść ponadczasowa, wyrażająca prawdy zawsze aktualne, które się nie dezaktualizują, dają się interpretować bez względu na czasy i kontekst. Stone udowodnił, że tak właśnie to działa. Natomiast nie wszystkim taka wersja musi się podobać. Są tacy, którzy lepiej poczuliby się, oglądając historię bliższą pierwowzorowi. Sama Izabela Matuła, odtwórczyni głównej roli, na spotkaniu z widzami zdradziła, że lepiej czułaby się w szatach bliższych oryginałowi. – Ja lubię kostiumy historyczne. Im trudniejszy, niewygodny, tym lepiej. To dodaje pikanterii i wagi temu, co dzieje się na scenie. W podkoszulku i jeansach czuję się podwórkowo – mówiła.

To, co mi odrobinę przeszkadzało, to pewna dosłowność i dosadność, czarno-białe przedstawienie sytuacji. Skoro już męski świat miał być zły i zepsuty, to do końca. Podkreślają to sceny w klubie nocnym, czy w apartamencie Jazona, który opuszcza prostytutka. Dodajmy – na chwilę przed kolejnym ślubem mężczyzny.

Ale z całą pewnością warto było obejrzeć spektakl i posłuchać muzyki w świetnym wykonaniu solistów oraz orkiestry i chóru Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Izabela Matuła ujęła publiczność swoją rolą. Brawurowo wykonała jakże skomplikowaną partię. Sama śpiewaczka nazwała ją kaskaderską, angażuje bowiem całą skalę głosu, zupełnie jakby była napisana dla kilku osób. – To trudna, skrajna partia. Jest dużo wysokich dźwięków, dużo podejść do góry, które ciągną cały głos, po czym trzeba zejść nisko i śpiewać samą piersią, bo inaczej nie ma jak – mówiła Matuła podczas spotkania z widzami. Doskonale odebrany został także Kreon, w którego rolę wcielił się wspaniały bas, Rafał Siwek. Ale bardzo dobrze wypadli też pozostali – Airam Hernandez (Jazon), Joanna Moskowicz (Dirce), Eżbieta Wróblewska (Neris). Orkiestrę poprowadził Patric Fournillier, uznawany za jednego z najlepszych dyrygentów specjalizujących się w muzyce francuskiej i włoskiej. Niezwykle piękne, muzycznie i wykonawczo, były partie chóralne (chór przygotował Mirosław Janowski).

Bogata inscenizacja, ciekawe rozwiązania techniczne, wykorzystanie różnych form prezentacji materiału włącznie z wideo czy bieżącym zapisem z kamer, wszystko to dopełniło doskonale warstwę tekstową i muzyczną, sprawiając, że na Medei naprawdę nie można było się nudzić. Niestety zaplanowano tylko cztery spektakle,ostatni raz opera zagrana zostanie w niedzielę 28 stycznia. Być może jednak wróci jeszcze na scenę Teatru Wielkiego w przyszłości.

Monika Borkowska


Opublikowano

w

,

Tagi: