„Młyn i krzyż”. Filmowe arcydzieło o perle niderlandzkiego malarstwa

Którą nogą rozpoczyna swój pochód pająk? Czy na pewno pajęczyna ma geometryczny kształt? Jak zachowuje się drzewo na wietrze? Jak płyną chmury? Na tak przyziemne pytania musiał odpowiedzieć Lech Majewski, gdy tworzył film „Młyn i krzyż” na podstawie obrazu Pietera Bruegla „Droga krzyżowa”, by następnie odnieść się – w ślad za malarzem – do najistotniejszych kwestii związanych z ludzkim losem. Film powstał w 2011 r., ale to wielka sztuka, warta, by ją przypominać w każdym czasie i o każdej porze.

„Droga krzyżowa”, czy inaczej „Procesja na Kalwarię”, to obraz Pietera Bruegla Starszego z 1564 roku. Dzieło jest imponujące, ma wymiary 124 cm na 170 cm. Zmieściło się na nim 500 postaci, niezliczona ilość symboli, a wszystko to zanurzone w klimacie XVI-wiecznej Flandrii. Mnóstwo scen, sytuacji, indywidualnych historii. Dziesiątki wątków zagłuszają ten jeden, główny, znajdujący się w centralnej części malowidła – Chrystusa leżącego pod krzyżem, wydanego na śmierć. Jakże niepozorny jest motyw cierpiącego Boga w człowieczej postaci, mimo że umiejscowiony dokładnie w punkcie styku przekątnych prostokąta, w którym zawiera się obraz. Szara suknia wiedzionego na śmierć Jezusa powoduje, że jest jeszcze bardziej niewidoczny, przytłumiony przez żywe otaczające go kolory, a najbardziej przez znajdującego się przed nim jeźdźca w bieli, na jeszcze bielszym koniu.

Pieter Bruegel, Droga krzyżowa, 1564

Zabawa przeplata się tu ze śmiercią, XVI-wieczna rzeczywistość ze scenami nowotestamentowymi, miłość z bólem, radość z dramatem. Chrystus znalazł się tam jako alegoria cierpienia i męczeństwa, poza czasem, obok ofiar tych czasów. Kolistość historii to błędne koło, z którego ludzkość, ze swą słabością, nie jest w stanie się wyrwać, bo powtarza błędy poprzedników. Paradoksalnie Jezusa wiodą na śmierć katolicy rozprawiający się z protestantami, wierzącymi w tego samego Boga… Ukrzyżowanie jest paralelą inkwizycji.

fragment obrazu
fragment obrazu

Młyn umieszczony jest w najwyższym punkcie obrazu. Wiatrak kręcący się na wietrze kojarzy się z krzyżem. Jednostajny nawracający ruch skrzyżowanych łopat czytać można jako powtarzalność ofiary Chrystusa. Młynarz na czubku skalistej góry to przedstawienie samego Boga. Jakiż praktyczny sens miałoby umiejscowienie młyna na tak wysokiej, niedostępnej grani? Jak dostarczyć tam ziarno, zwieźć mąkę? Byłoby to niewiarygodne utrudnienie. To czysto symboliczny motyw. „Na Skale zbuduję Kościół mój” – mówił Jezus. Maria przeżywa swój dramat na pierwszym planie, poza kłębiącym się tłumem, na wzniesieniu, niezauważona przez gawiedź.

fragment obrazu

Od wschodu do zachodu słońca

Na podstawie tego obrazu Lech Majewski nakręcił wspaniały film, „Młyn i krzyż”. Twórca filmu nieśpiesznie wciąga widzów w rytm jednego dnia z życia wybranych bohaterów obrazu, którzy skupiają się na pracy. Ścinają drzewa, zbierają plony, mielą ziarno na mąkę, wyrabiają ciasto na chleb, przygotowują posiłki, wykonują pace gospodarcze, myją, czyszczą, obmiatają domostwa, doglądają dzieci. Nastrój sielanki pryska, gdy ktoś ginie okrutną śmiercią z rąk hiszpańskich żołnierzy za innowierstwo. Publiczne egzekucje są w XVI wieku elementem codzienności. Sceny przemocy rozgrywają się na oczach społeczności, w tym dzieci. Bite i kopane ciało rozciągane jest na kole i jeszcze żywe zostaje umieszczone wysoko na słupie, wystawione na pożarcie drapieżnym ptakom. Gdzie indziej zwłoki innowiercy zaszywane są w skórzany wór; za chwilę trafią do przepływającej przez miasto rzeki. Kobieta za swoje przewiny zostaje zasypana żywcem w ziemi. I Chrystus prowadzony na śmierć, budzący niezdrowe zainteresowanie gapiów.

Słowo pojawia się tu sporadycznie i wychodzi z ust samego Bruegla, który jest częścią tych wydarzeń, a który tłumaczy zamysł swojego dzieła oraz Nicolaesa Jonghelincka, bankiera kupieckiego z Antwerpii, kolekcjonera obrazów Pietera Bruegla. Na główny plan wychodzą malarskie wizje. To przejaw wielkiego szacunku do dzieła, które jest osnową filmu. Przepiękne zdjęcia, światło jako jeden z głównych elementów formowania obrazu, klimatyczna muzyka, niezwykłe krajobrazy i przestrzenie, wspaniała, oszczędna gra aktorów. Wszystko w służbie jednemu celowi – stworzenia niezwykłej opowieści o obrazie wielkiego mistrza.

Mrówcza praca

Zdjęcia w plenerze trwały około trzy tygodnie, odbywały się późnym latem, na przełomie października i listopada. – Było słonecznie, na tyle ciepło, że nie zaziębiliśmy dzieci i pozostałych statystów – wspominał Majewski podczas jednego z wywiadów. Następnie załoga przeniosła się do katowickiego studia filmowego, gdzie przy użyciu techniki bue box kontynuowano zdjęcia. Majewski podkreślał, że najtrudniejsze przy tego typu ujęciach jest osadzanie później ludzi na ziemi. – Zastosowaliśmy szeroką ławę zieleni, przenieśliśmy do studia darń z plenerów, gdzie kręciliśmy ujęcia, wykładając nią podłogę. To znacznie ułatwiło prace – wspominał. Postprodukcja zajęła dwa i pół roku…

Twórcy filmu szukali pejzaży odpowiadających breuglowskim, na dalsze plany wprowadzając te namalowane przez artystę. Nie było łatwo łączyć światy, bo malarz łamał perspektywę, by na jednej przestrzeni zawrzeć swoją rozległą wizję. Mimo cyfrowej rewolucji w sukurs twórcom filmu wciąż przychodziły bardziej tradycyjne metody. Gdy nakładano na siebie tła i nakreślano kolejne plany, nie sprawdziło się stosowanie filtrów. Sfotografowano więc mgłę i dodawano po jednym procencie prawdziwej mgły w kolejnych warstwach. Zdjęcia nieba nakręcono w Nowej Zelandii, część tła i chmur domalował sam reżyser, który jest jednocześnie malarzem (a także pisarzem i poetą – prawdziwy człowiek renesansu). Ostatecznie – jak oszacował Majewski – 80 procent nieba to niebo nowozelandzkie, pozostałe 20 procent stanowi tło z obrazu.

Zagadki przyrodnicze

Wyzwaniem było też naniesienie ruchu na nieruchome płaszczyzny, oddanie powiewu włosów na wietrze w scenach nakręconych w studio, ruch przyrody – chmur, drzew pod wpływem wiatru. Okazało się, że odtworzenie ruchu drzew nie jest proste. Nasze pierwsze wyobrażenia o tym, jak zachowują się gałęzie i liście na wietrze, są mylne. Wskazały na to wstępne animacje, które wydawały się zupełnie nienaturalne. Jak mówił Majewski, trzeba było świadomie i wnikliwie obserwować przyrodę, by pojąć istotę rzeczy.

Twórca filmu opowiadał zabawne historie związane z powstawaniem materiału. Przytaczał między innymi historię związaną z pracą jednego z animatorów, który stworzył pająka. Spytał on Majewskiego, którą nogą owad startuje. – Odpowiedziałem mu, że dla mnie nie ma to najmniejszego znaczenia. Ważne, że pająk przejdzie po pajęczynie i się zatrzyma. On skwitował, że nie zaryzykuje trzech miesięcy pracy, by na koniec jakiś profesor wygarnął mu, że nie zna się na rzeczy, bo pająki się w ten sposób nie poruszają. Doradziłem mu, żeby zadzwonił do profesora, który udzieli mu wskazówek. Odparł, że dzwonił na uczelnię, ale go nie połączono, bo uznano, że jest wariatem – opowiadał reżyser. Ostatecznie gorliwy animator poszedł na uniwersytet i zagaił naukowca. Ten miał spojrzeć na niego ze zdumieniem, przyznając, że nie ma pojęcia, którą nogą porusza pająk w pierwszej kolejności. Ostatecznie przeprowadzone doświadczenie potwierdziło, że nie ma specjalnej zależności. Pająki sprowadzone z jednej ze starych chat nad Wisłą poczynały sobie według własnego uznania… Chichot losu.

Niemało problemów nastręczyła też sama pajęczyna. Wydawałoby się, upleść sieć – banalne zadanie. Pierwsza jej wersja była jednak zbyt geometryczna, a przez to sztuczna i nienaturalna. Nie do zaakceptowania. Dopiero przejrzenie dziesiątek prawdziwych pajęczyn pozwoliło zbliżyć się do ideału. Mierząc się z doskonałością mistrza z Niderlandów nie można było zadowalać się półśrodkami. Taką zasadę wyznawali wszyscy pracujący przy realizacji filmu. Cała ekipa dokładała starań, by był on prawdziwą perłą. Co zresztą udało się, bez dwóch zdań!

Skała, na której stoi młyn, w zbliżeniach filmowych zyskała obraz północnej ściany Giewontu. Człowiek, który przygotowywał ten fragment obrazu, jest jednocześnie taternikiem. Spędził podobno trzy dni, fotografując górę i pozyskując materiał do filmu. Młyn odpowiadający wizji Bruegla znaleziono w Chorzowie, w skansenie, jednak większość prac trzeba było wykonać w technologii komputerowej 3D.

Oko w oko z Brueglem

Tym, którzy nie widzieli jeszcze filmu „Młyn i krzyż”, polecam go z czystym sumieniem. To wyjątkowe dzieło sztuki o innym wyjątkowym dziele sztuki. Lech Majewski podjął się karkołomnego zadania, decydując się na nakręcenie filmu fabularnego na temat obrazu. I mimo że wniósł bardzo wiele od siebie, jego ingerencja w rzeczywistość zaproponowaną przez Bruegla była niezwykle subtelna. Jeszcze bardziej zbliżył widza do oryginału. Kolorystyka, światło, zdjęcia, ścieżka dźwiękowa, kostiumy, stonowana gra aktorska, oszczędna w środki muzyka (zostająca mimo wszystko w głowie na bardzo długo; jak to możliwe?) – wszystko to sprawia, że mamy poczucie obcowania z czymś naprawdę wielkim.

„Młyn i krzyż” zebrał wiele nagród i świetne recenzje na całym świecie. Najbardziej przemawia do mnie sformułowanie użyte przez Daniela M. Golda z „New York Timesa”, który pisał o „hipnotyzującym spojrzeniu” na twórczość Bruegla i czasy, w których on żył. Obcowanie z tym dziełem naprawdę jest jak hipnoza. Katharsis. Głębokie oczyszczenie… Oczywiście pojawiły się pojedyncze głosy krytyki. Że film jest „niekinowy”, że nie może odnieść komercyjnego sukcesu. Jednak czy można to odebrać jako zarzut? Wręcz przeciwnie. Wyrafinowana, kunsztowna sztuka nigdy nie miała tak szerokiego grona miłośników jak popkultura dla mas. Nietrudno było przewidzieć, że podobnie będzie w tym przypadku.

Zachęcam wszystkich tych, którzy nie widzieli filmu, do jego obejrzenia. Zaplanujcie spokojny wieczór, wyłączcie telefony, zasiądźcie przed ekranem i rozkoszujcie się pięknem w czystej postaci, zaznając zupełnie innego świata. Nie pożałujecie. Miłego oglądania!

Monika Borkowska


Opublikowano

w

Tagi: