„Nie uciekam od Laury Makabresku”. Rozmowa z Kamilą Kansy

Tworzy fotografie przepełnione bogatą symboliką, klimatem baśni, odniesieniami do Biblii i mistycyzmu. Jej fotograficzne kolaże są jednocześnie zapisem życiowych i duchowych doświadczeń. Od mroku po światło, od zagubienia po głęboką wiarę, od profanum po sacrum. Jolanta Boguszewska rozmawia z Laurą Makabresku. Czy może z Kamilą Kansy?

Kiedy w 2018 roku po raz pierwszy zetknęłam się z Twoimi pracami, podpisane były pseudonimem Laura Makabresku. Dziś coraz częściej funkcjonujesz pod swoim prawdziwym nazwiskiem – Kamila Kansy. Czy ta zmiana coś oznacza?

Myślę, że tę zmianę można by chyba rozpatrywać na trzech poziomach – psychologicznym, artystycznym i duchowym. Dla mnie najważniejszy jest ten ostatni, który zresztą, jak mi się wydaje, przenika pozostałe poziomy, więc pozwolisz, że pochylę się szczególnie nad nim. Laura Makabresku ogniskowała w sobie najogólniej mówiąc ciemny okres w moim życiu i twórczości. Pseudonim nie był przypadkowy – miał się kojarzyć z czymś mrocznym, tajemniczym, krwawym i niepokojącym. Wymyśliłam go w zasadzie na samym początku, jeszcze w liceum, a więc gdy byłam bardzo młoda. Myślę, że przejawiała się w tym z jednej strony potrzeba kreowania samej siebie, co w istocie było formą ucieczki przed prawdą o sobie, jakaś niezgoda na przyjęcie tego, co jest – własnej historii, osobowości, grzeszności, wad i zalet. Z drugiej strony, wydaje mi się, że była w tym też potrzeba ukrycia się, może trochę tak, jak to było z Adamem w Raju – jakiś rodzaj fundamentalnej nieufności względem Boga, życia, drugiego człowieka. Minęło wiele lat. Ich śladem w dużej mierze są także zdjęcia, które powstawały. Dzieje duszy w obrazach. Jednak po prawie dziesięciu latach tułaczki w ciemności, w wyniku splotu pewnych okoliczności (bardzo trudnych, ale jakże zbawiennych) musiałam w końcu zmierzyć się z prawdą o sobie, z dochodzącym z głębi serca pytaniem: “Kamilo, gdzie jesteś? Gdzie się ukryłaś?”. Nie mogło być dłużej mowy o żadnej masce. Przed Bogiem człowiek staje zupełnie nagi. I to jest najbardziej wyzwalające doświadczenie – zobaczyć, jak Bóg jest dobry i że nie trzeba dłużej uciekać. W Jego spojrzeniu zobaczyć siebie, odzyskać siebie w Nim. Powrót do Kamili jest w istocie powrotem do Źródła – odkryciem w sobie dziecka Bożego. Jednak nie przekreślam Laury. To także część mojej historii. Świadectwo działania Boga w moim życiu, który nigdy nie porzuca, wciąż szuka człowieka.

Moje pierwsze skojarzenia, kiedy myślę o twórczości Laury Makabresku, to: Francesca Woodman (nieostre nagie postaci w pustych wnętrzach), Vilhelm Hammershøi (odwróceni tyłem do widza bohaterowie zanurzeni w ciszy) i Johannes Vermeer (kulisowa kompozycja przestrzeni). Kim jeszcze inspiruje się Kamila Kansy?

Wielu jest mistrzów, do których malarstwa lubię powracać, którzy wciąż mnie zachwycają i inspirują. Na myśl przychodzi mi teraz Caspar David Friedrich, Jules Breton, Jakub Schikaneder, Jean Francois Millet, Carl Holsoe, Aleksander Gierymski, Maksymilian Gierymski, Leon Wyczółkowski, Józef Chełmoński, Adam Chmielowski, Władysław Podkowiński, Tadeusz Makowski, Jan Stanisławski, Ferdynand Ruszczyc. Bardzo lubię także fotografię piktorialną, szczególnie prace Leonarda Missone

Nie ukrywam, że oglądając niektóre Twoje prace, szczególnie te z wcześniejszego okresu, czasem wstrzymuję oddech albo uciekam wzrokiem. Jest w nich coś bardzo niepokojącego – ludzie w maskach zwierząt, wielkie dzioby kruków zbyt blisko oczu modelek, dziewczyny uwięzione pod lodem albo warstwą pajęczyny, czy wreszcie dziwna, fizyczna relacja kobiet i zwierząt. Czy ta estetyka trochę grozy, trochę (nomen omen) makabry była krzykiem rozpaczy człowieka wołającego o pomoc, czy celową grą z widzem dla zwrócenia uwagi? A może jeszcze czymś innym?

To nie była gra z widzem. Owszem, towarzyszyła temu, jak mówiłam wcześniej, pewna kreacja, bo swoje najgłębsze doświadczenia przekładałam na język sztuki i szukałam odpowiednich środków wyrazu, odpowiedniej formy, by je jak najlepiej wyrazić. W warstwie psychologicznej i duchowej było to jednak wołanie odsłaniające cierpienie i pustkę. Dlatego też wspomniałam o owych “dziejach duszy w obrazie”, gdyż dla mnie te wszystkie fotografie są rodzajem bardzo intymnych zapisów – śladem psychicznych i duchowych zmagań. Oczywiście wówczas tak tego nie widziałam, tworzyłam intuicyjnie, pod wpływem konkretnych stanów, emocji, uczuć i przeżyć. Dziś przyglądam się temu jako pewnej całości, jakiemuś rozdziałowi w moim życiu. Łączy mnie z tamtymi zdjęciami bardzo wiele – jednak nie na zasadzie jakiegoś zadowolenia z efektów swojej twórczej pracy i warsztatu, który wówczas wypracowałam, ale przez wzgląd na ciągłość historii, która to ciągłość jest dla mnie niezwykle ważna i też ze względu na sympatię, współczucie, zrozumienie dla siebie samej z tamtego czasu, teraz już obserwowanej z odmiennych pozycji.

Powiedziałaś kiedyś, że usunęłaś z przestrzeni cyfrowej wiele swoich wcześniejszych prac ze względu na negatywny wpływ duchowy i emocjonalny, jaki mogą mieć na widza. To chyba dość rzadki przykład dużej odpowiedzialności za swoją twórczość. Większość artystów potraktowałaby te prace jako zobrazowanie swojej drogi twórczej. Nie było Ci trochę żal pozbawiać odbiorców kontaktu z tymi pracami?

W przestrzeni internetowej wciąż można odnaleźć wiele starych prac, które jak mi się wydaje, naprawdę dobrze obrazują moją twórczą drogę, nie spłycając przy tym nic z jej dramaturgii. Jak już wspomniałam – nie uciekam od Laury Makabresku, nie staram się zatrzeć śladów po jej istnieniu. Jednak były pośród udostępnionych prac fotografie o takim ciężarze, że nie chciałam nimi dłużej nikogo karmić i wierzę, że słusznie zrobiłam, usuwając je. Nie patrzę na moją wcześniejszą twórczość pod kątem jakości estetycznej. Dużo w niej było poszukiwania – samej siebie, ale też bezpieczeństwa i miłości. Dużo zmagania się z lękiem, pustką, chaosem emocji. Dużo pragnień i tęsknot – dla mnie tym najistotniejszym pragnieniem, choć najbardziej ukrytym, było uwidaczniające się nieraz tak dramatycznie pragnienie odbudowania relacji z Bogiem, która w pewnym momencie życia została przeze mnie zerwana.

Porozmawiajmy chwilę o technice. Korzystasz zarówno z lustrzanki jak i z aparatów cyfrowych. Twoje zdjęcia to w dużej mierze fotomontaże. W jaki sposób wykonuje się takie prace?

Tak, korzystam najczęściej z aparatów analogowych, ale używam też aparatu cyfrowego. W ostatnich latach wypracowałam kilka własnych technik, które sprawiają, że moje fotografie mogą kojarzyć się z obrazami malarskimi, grafiką lub kolażem. Do każdej pracy podchodzę jednak bardzo indywidualnie, dlatego trudno mi w kilku słowach streścić jakąś jedną metodę. Przede wszystkim skupiam się na samej opowieści, na świetle, kolorystyce, nastroju i prostocie przedstawionego obrazu.

A jak rodzi się kompozycja zdjęcia? Kiedy zaczynasz tworzyć pracę, masz ją już zaprojektowaną w głowie, czy dochodzisz do końcowego efektu metodą prób i błędów, a pierwotny zamysł ulega modyfikacji?

Najczęściej obraz-opowieść mam już wcześniej w głowie i próbuję w miarę możliwości przełożyć go jak najdokładniej w materię fotografii. Jednak czasami w trakcie pracy może wydarzyć się coś, co mnie wewnętrznie mocno pociągnie, zachwyci. Jestem otwarta na takie momenty i podążam za nimi.

Pisałaś kiedyś wiersze. Razem z mężem prowadzicie swego rodzaju pamiętnik internetowy, gdzie umieszczasz listy do męża i innych odbiorców, wspomnienia i rozważania. Te teksty są napisane bardzo „malarskim”, trochę archaizującym, barwnym językiem, który świadczy o biegłości pióra. Czy jako absolwentce filologii polskiej nie byłoby Ci łatwiej wyrazić siebie za pomocą słowa, a nie fotografii?

Zaczynałam od pisania – wierszy, krótkich form prozy poetyckiej. To było na przełomie gimnazjum i liceum. Jednak bliższy okazał się obraz. Nawet wówczas, gdy piszę, to mam wrażenie, jak gdybym rozpisywała obraz, który, zdaje się, jest we mnie pierwotniejszy. Mimo to nie zaniechałam całkiem pisania, czego świadectwem jest choćby wspomniany przez Ciebie blog, czy rozbudowane tytuły moich zdjęć, albo też krótkie opisy, które czasem im towarzyszą. Ostatnio coraz więcej jest powrotu do słowa.

Twoja sztuka jest pełna odniesień do wielu elementów kultury, przesiąknięta jest również symboliką chrześcijańską i nawiązaniami do mistyków. Odnajdywanie znaczeń tych symboli może być ekscytującym doznaniem intelektualnym czy emocjonalnym. Jednak bez opisu kuratorskiego lub autorskiego, który przeważnie nie jest dostępny, bogactwo wykorzystywanej przez Ciebie symboliki nigdy nie zostanie odczytane przez widza w pełni. Czy nie jest to dla Ciebie powodem frustracji lub poczucia niezrozumienia?

Gdy się o tym pomyśli, gdy się na tym skupi tak, jak o tym powiedziałaś, to chyba rzeczywiście można wpaść w pułapkę wrażenia, że dochodzi tutaj do jakiegoś marnotrawstwa, bo faktycznie wiele osób dostrzega bogactwo ukrytych odniesień i symboli w moich pracach, które z powodu braku tekstów kuratorskich czy innych słownych komentarzy mogą pozostać nieodsłonięte. Jednocześnie zawsze zachęcam gości wernisaży, aby ze mną porozmawiali, czy odbiorców w internecie, aby do mnie napisali. To na tym zależy mi najbardziej – aby poświęcić tych kilkanaście minut każdej osobie, która chciałaby właśnie zapytać o cokolwiek, czy podzielić się czymkolwiek. Mogłabym przecież napisać jakiś tekst sama – i coraz częściej to robię, to znaczy wróciłam do pisania w ogóle – ale ostatnim, czego bym chciała, jest to, aby podawać gotowe wzorce, warianty autorskiego – a więc tylko na moją miarę – odczytania i tym samym unieważniać potrzebę spotkania, rozmowy, albo naruszyć coś z tego niezwykłego misterium, jakie wydarza się w duszy i umyśle w kontakcie ze sztuką u każdego z osobna. Nie uważam, że dzieło nie jest własnością autora i w tym sensie pozbawione jest lepszych lub gorszych tropów odczytania, że wszystko co najważniejsze dzieje się w subiektywnej przestrzeni odbiorcy. Ale też wielokrotnie sama jestem mile zaskoczona i zainspirowana opowieściami, jakie snują odbiorcy moich dzieł, gdy dzielą się nimi ze mną.

Rzeczywiście jest tak, że pewne symbole czy odniesienia pojawiają się intencjonalnie i ich odczytanie przez odbiorcę jest tym, na co liczę w jakiejś mierze. Korzystam też sporo z zasobów mojego własnego imaginarium, które przez lata udało mi się wypracować. Kiedy odwołuję się tak sama do siebie, kiedy pozostaję w kręgu swojej własnej metanarracji, to na pewno nie dominuje wtedy proces jakiegoś intelektualnego doboru środków, symboli, ale czuję się w tej wewnętrznej pracowni jak u siebie (może to ważne spostrzeżenie, bo prawdę mówiąc nie mam żadnej pracowni, o co jestem często pytana), wszystko leży pod ręką, a dzieła powstają jakby z potrzeby serca, z natchnienia, z intuicji, z tej niejasnej pewności, jak dane dzieło powinno finalnie wyglądać, z powidoku, który przysłonięty mgłą osiadł gdzieś w pamięci. Natomiast to, co coraz częściej piszę na potrzeby poszczególnych wystaw, czy w swoim dzienniku, nie jest też do końca wyjaśnieniem, lecz raczej dodaje złożoności sytuacji. Mam świadomość tego, że jest to dla wielu osób jakoś ważne, a więc nie tylko ze względu na własne pragnienie pisania, ale też ze względu na te prośby innych publikuję swoje opowieści. Nie są to typowe teksty kuratorskie czy autorskie, ale jakieś dalsze i tylko jak gdyby przeniesione na inne medium impresje, powidoki, próby świadectwa łaski.

Ale spotkanie z odbiorcą nie zawsze jest łatwe dla artysty. Wiem, że dla Ciebie też nie zawsze było to komfortowe.

Zasadniczo możliwość wystawienia swoich prac w różnych, mniej lub bardziej prestiżowych przestrzeniach jest dla mnie obiektywnie rzecz biorąc sama w sobie po pierwsze zaszczytem, po drugie wyróżnieniem, po trzecie radością płynącą z faktu docenienia przez profesjonalistów, do którego grona się nie zaliczam. To na pewno budujące pewność siebie i ważne chyba dla każdego artysty. Lubię ponadto spojrzeć na swoje prace wydrukowane i oprawione, w ramie bez szkła, dobrze oświetlone, tak materialne, z fakturą papieru i głębią kolorów prawie że do dotknięcia, bo przez większość życia oglądam je jedynie na różnorakich szklanych ekranach. Jednakże bardzo dużą troskę angażuję w to, aby z oczu nie zniknął mi najważniejszy dla mnie personalnie wymiar tych wystaw, to jest spotkanie z drugim człowiekiem, szczególnie na wernisażu. I niech to nie zabrzmi jak dobroduszny frazes. To naprawdę ważne. I rzeczywiście trudne dla mnie. Jako osobie introwertycznej i zamkniętej w sobie dużą trudność sprawia mi jakakolwiek spontaniczność, odsłonięcie się, jednak w pewnym momencie bardzo przylgnęłam sercem – a wsparła to niewysłowiona łaska – do charyzmatu pocieszania, do ofiarowania się innym w spotkaniu. To właśnie w tym indywidualnym spotkaniu chciałabym dzielić się i słuchać opowieści o moich pracach.

Dlatego nie martwię się i nie jest dla mnie frustracją marnotrawstwo symboli i odniesień, które mogą pozostać ukryte przed wglądem odbiorców. Sztuka jest poniekąd pretekstem do spotkania, gdzie wszystkie te symbole i odniesienia ożywają i mówią swoim własnym językiem. Powiedziałam, że w jakiejś mierze liczę na odczytanie niektórych, elementarnych warstw znaczeniowych, i w pewnych wygodnych okolicznościach to prawda, ale ostatecznie gdybym miała wybierać, to powiedziałabym, że nie zależy mi na tym w ogóle. Chciałabym, aby moja sztuka była “szpitalem polowym” jakiegoś miłosierdzia, nie mającym względu na intelektualne i kulturowe dyspozycje odbiorców. Dopóki przemawia wprost do serc, to ja jestem zadowolona. I na pewno moment stworzenia jakiejś pracy i opublikowania jej jest jakąś przedziwną ulgą, a więc lokuje mnie daleko od frustracji. A zrozumienie, o które pytałaś, powiedziałabym nawet “porozumienie” odbywa się przede wszystkim na innej płaszczyźnie, względem której ta intelektualna jest – jakby to powiedział mój drogi Mąż – w najlepszym razie ubogacającym epifenomenem, a w najgorszym rozrywką sytych.

Dla mnie jednak niemożność zrozumienia pełnego spektrum Twojej symboliki jest jakąś stratą.

Czy jest to strata? Nie wiem. Ufność i nadzieja podpowiadają mi coś wręcz przeciwnego – nie starajmy się niwelować wszystkich potencjalnych strat, jakich możemy doświadczyć. Naturalna dynamika, nieuchwytność, jednorazowość, tymczasowość pewnych rzeczywistości przypomina o potrzebie roztropnego trwania w teraźniejszości, uczy tego, wymusza to. Ta prosta ufność niesie w sobie ogromną mądrość i wymusza na nas pewną postawę życia, która jest postawą kontemplacyjną, modlitewną. Żyjemy w czasach niewyobrażalnego dobrobytu, w których to bardzo często my sami musimy stać na straży własnego ubóstwa zmysłów. Pozwólmy rzeczom trwać tak długo, jak im się podoba; wiedzy być ukrytej tak długo, aż nastanie odpowiedni czas zrozumienia. Nie szarpmy się z nimi. Rzadko wyjaśniam, czy koryguję sposób odczytania dzieła przez innych. Staram się więcej słuchać, pozwalać być innym. Nie to miejmy na względzie, aby posiąść wiedzę, ale raczej aby miłować Tego, który jest jej źródłem. Jestem przekonana, że wszystko inne będzie nam dodane w swoim czasie.

Oglądając Twoje prace, czytając Twoje teksty, patrząc na Ciebie, można mieć wrażenie, że Twoje życie przepełnione jest sztuką, mistycyzmem i wiarą. Mogę sobie wyobrazić Laurę Makabresku kontemplującą przyrodę czy modlącą się, ale już nie myjącą okna czy prasującą mężowi koszule. Czy codzienność nie jest dla Ciebie problemem, koniecznością która uwiera?

Są to tylko wrażenia nabyte z dystansu. Na pewno osoby, które mnie znają z bliższych relacji mogłyby podzielić się innymi wrażeniami. Na szczęście nie jestem tak doskonała, jak mówisz. Gdyby tak było chociażby na moment, to już w tej samej chwili by tak nie było, bo pycha rozsadziłaby to od środka. Nie dziwi mnie jednak to, co mówisz. To w jakiś sposób zrozumiałe, że na podstawie tego, co rozmyślnie pozwalam zobaczyć innym o sobie – a wiem, jaki wizerunek siebie stworzyłam na przestrzeni lat – można odnieść wrażenie, że tak jak powiedziałaś, “moje życie przepełnione jest sztuką, mistycyzmem i wiarą”. Powiem tak: bardzo pragnęłabym, aby tak było. Z jednym zastrzeżeniem, że “sztuka, mistycyzm i wiara” to nie jest dokładnie ten zestaw jakości, którego bym tak pragnęła, ale zakładam, że jest to pewna metafora z Twojej strony, figura obrazująca pogłębione życie duchowe artysty. Dlatego myślę, że właśnie z siły tego pragnienia, z napięcia pomiędzy ideą a rzeczywistością powstaje całokształt tego, co tworzę i też jak daję się poznać. Wszystko to jest poniekąd kreacją, ale nie kreacją w sensie manipulacji czy kłamstwa, ale kreacją w sensie modlitwy – na zasadzie: “niech mi się stanie” tak, jak jest w tych fotografiach, tak jak jest w tych opowieściach, tak jak jest w tym wizerunku. Niech się to w końcu stanie!

To trochę przypomina mi niedawną dyskusję o twórczości Jerzego Nowosielskiego w kontekście jego wczesnych wyborów twórczych, które według doniesień miałyby nie pomagać w uwiarygodnieniu przesłania, jakie chciałaby nieść jego sztuka sakralna. Rozumiem powagę tych rozważań i nie bagatelizuję ich, ale patrzę też na nie pod innym kątem, mając pierwszorzędne doświadczenie swojej własnej drogi twórczej.

W sakramencie spowiedzi mówię: “poprawę postanawiam”. Ale jakim prawem, na jakiej podstawie mogę postanawiać albo tym bardziej obiecywać? Właśnie dlatego, że wiem, jak powinno wyglądać moje życie. A jednak co miesiąc na powrót przychodzę z tym samym. Mogę wiedzieć “jak”, a nie umieć. Dlatego ośmielę się powiedzieć, że taka hipokryzja jest doświadczeniem na wskroś powszechnym i wydaje mi się, że nie unieważnia dobra. Wie to każdy, kto choć dwa razy był u spowiedzi. “Linia podziału między dobrem a złem przecina serce każdego człowieka”, a to znaczy, że obok pszenicy zawsze rośnie chwast. Rozstrzygnięcie tego dramatu jest przedmiotem dynamiki całego życia i nie jest jasne, aż do chwili śmierci, aż do czasu zbiorów. A do tego czasu wiele może się wydarzyć, sprawa jest cały czas otwarta, a kto wie co wydarza się ostatecznie w intymności serc. I to właśnie na tle tego czasu dzieje się wszelka twórczość. Jest ona poniekąd świadectwem tego zmagania, owocem napięcia pomiędzy wiedzą, jak być powinno, a jak jest. O wiele łatwiej jest napisać, sfotografować, namalować, wyobrazić sobie, aniżeli wcielić w czyn, wytrwać w solidności, być wiernym. A wiedzieć jak być powinno, umieć odnieść się do idei, trzymać się jej, zawierzyć jej, obrać kurs na coś tak nikłego, nieintensywnego, to już wiele w dzisiejszych zlaicyzowanych czasach. Ale niech to nie brzmi jak usprawiedliwienie grzechu albo pochwała mierności. Równocześnie wiem jednak, że Chrystus przyszedł na świat właśnie w związku z grzechem. Jeżeli twórczość ma pretensje do mówienia o wzniosłych sprawach ducha i przez to jest nielicująca z życiem twórcy – co więcej, jeżeli twórca ma tego pokorną świadomość – a więc jest w jakiejś mierze jego wołaniem z dna, nawet żałosnym, to w tym sensie jest też właśnie modlitwą – bo tęsknotą za tym, co nieosiągalne o własnych siłach. “Idą i płaczą niosąc ziarno na zasiew” – to nie jest pięknie brzmiąca metafora, ale chleb powszedni dla wielu. Wierzę, że również pozostałe wersety tego psalmu nie są jedynie metaforą, a modlitwą, to jest cierpliwym acz gwałtownym pragnieniem, aby się stało. Dlatego nie zaskakuje mnie i nie gorszy aż tak bardzo ta nieprzystawalność życiorysów do wizerunków.

A dzień powszedni Kamili Kansy? Nie frustruje Cię poczucie, że – cytując Wyspiańskiego – „pospolitość skrzeczy”?

Codzienność nie jest dla mnie koniecznością, broń Boże. Jest darem, który często marnotrawię. Jest czasem, w którym realizuję swoje powołanie w małżeństwie, co do którego wierzę, że jest moją drogą do świętości. Jest miejscem, w którym jestem obdarowywana epifaniami, które wzbudzają we mnie pragnienie tworzenia. Nie uciekam ani z codzienności, ani ze świata. Nazwałam to kiedyś “realizmem mistycznym” wyjaśniając, że jest to metafizyczność spleciona z tym, co materialne w tajemniczo oczywisty sposób, bez ciężkiego wrażenia nadzwyczajności. Realność jest bezpieczną przestrzenią konkretu, docenienie jej jest tym, co tak cenne w chrześcijaństwie, w którym na równej stopie występuje ona z duchowością mistyczną – “bez zmieszania i bez rozdzielenia”.

Czy Laura Makabresku zgodziłaby się zrobić fotograficzną sesję ślubną?

Bardzo chętnie! Ale nie wiem, czy znaleźli by się jacyś chętni, gdyż miałabym tylko jeden warunek – że jedno zdjęcie wystarczy. Bo jeśli jedno nie wystarczy, to na co się zda cała setka?

Rozmawiała Jolanta Boguszewska

Fotografie – dzięki uprzejmości artystki


Opublikowano

w

,

Tagi: