Od strojenia do budowy historycznych fortepianów. Rozmowa z Andrzejem Włodarczykiem

Daje drugie życie historycznym instrumentom. Praca jest dla niego czystą pasją, różnorodność fortepianów z XIX wieku go zachwyca. Jego pracownia słynie w całym kraju – Andrzeja Włodarczyka w środowisku muzycznym nikomu nie trzeba przedstawiać. Budowniczy i renowator starych fortepianów zgodził się z nami porozmawiać i zaprosił nas do swojego zakładu. Zapraszamy do lektury wywiadu i obejrzenia filmu z pracowni!

Jak rozpoczęła się pana przygoda z fortepianami? Jaka była pana historia?

To stało się trochę przez przypadek. W domu mieliśmy pianino, ale niespecjalnie chciałem na nim grać. Natomiast chętnie je rozbierałem, otwierałem, zaglądałem do środka. Gdy byłem w siódmej klasie, znajoma rodziców powiedziała mi o szkole budowy pianin i fortepianów w Kaliszu, którą sama ukończyła. Zasugerowała, żebym tam pojechał, sprawdził, bo to świetne miejsce. A że byłem w trakcie buntu nastolatka, pomyślałem, że będzie to doskonała okazja, by wyrwać się z domu i w jakiś sposób usamodzielnić. Mieszkałem wówczas w Warszawie. Okazało się, że to był świetny wybór. Zdałem egzaminy ze słuchu, przyjęto mnie. W szkole uczyli świetni nauczyciele, obowiązkowa była nauka fortepianu – zaczynałem od zera. Praktyki odbywały się w nieistniejącej już fabryce Calisii. W trzeciej – czwartej klasie stroiłem instrumenty.

Co było dalej?

Muzyka we mnie została, po technikum poszedłem na muzykologię. Nie wytrwałem tam jednak, to były ciężkie studia, a ja już zacząłem pracować i w żaden sposób nie mogłem tego pogodzić. Oprócz teorii były tam organy, solfeż, chorał gregoriański. Poddałem się. Przeniosłem się na etykę i to ten kierunek skończyłem. W trakcie studiów prowadziłem pracownię, wówczas w Ząbkach. Stroiłem i robiłem drobne naprawy. To były zazwyczaj instrumenty stojące w przedszkolach, szkołach, u klientów prywatnych. Ale już wtedy zacząłem dostrzegać wyjątkowość starszych modeli. Pojawiały się tam nietypowe rozwiązania, jakże inne od tych, które znałem ze współczesnych instrumentów. Praca z nimi jest zupełnie inna. Człowiek się nie nudzi. Nie ma powtarzalności. W starych fortepianach nie ma części zamiennych. Poza strunami wszystko trzeba samodzielnie wykonać, albo sprowadzić z daleka. Wielość konstrukcji jest porażająca.

Pamięta pan pierwszy instrument historyczny, który do pana trafił?

Stopniowo pojawiały się coraz starsze egzemplarze, aż pewnego razu wpadł mi w ręce fortepian z muzeum okręgowego w Krośnie. To był Pleyel z lat 60. XIX wieku. Pracując przy nim dużo się nauczyłem. Dowiedziałem się, że w instrumentach historycznych są struny niskonapięciowe, przekonałem się, jak bardzo istotnym elementem są okładziny młotków, ich masa. To mnie wciągnęło i od piętnastu lat naprawiam w zasadzie tylko instrumenty historyczne. To niezwykle pracochłonne. Nad jednym egzemplarzem spędza się kilka miesięcy. Ale dziś już nie chciałbym tego zmieniać. To mnie wciąż fascynuje.

To dlatego, że te historyczne instrumenty są bardziej ludzkie, z kaprysami, charakterem, różnorodnością?

Można to tak ująć. Ich różnorodność mnie zachwyca. Nawet instrumenty od tego samego producenta są różne. Patrząc na nie widać, jak kolejni budowniczowie chcieli się wyróżnić od innych, jak starali się wykreować najlepszy dźwięk, szukając ulepszeń. Upraszczając, można to sprowadzić w sumie do trzech czynników – coraz większej deski rezonansowej, coraz większego naciągu strun i coraz cięższych młotków. Ale to nie działo się liniowo. Drzewo genealogiczne współczesnego fortepianu błądziło. Twórcy instrumentów kluczyli, próbowali różnych metod, różnych rozwiązań. To było jak rewolucja smartfonowa. Pięć – dziesięć lat w produkcji fortepianów stanowiło prawdziwą przepaść. Instrumenty miały coraz więcej klawiszy, były coraz dłuższe. I w końcu doszliśmy do 1890 r., gdy Steinway stworzył fortepian, który właściwie w niezmienionej postaci jest do dziś. Ten wzorzec został utrwalony i powielają go inne marki – Yamaha, Fazioli, Kawai itd. Oczywiście Steinway jest świetnym instrumentem, ale rezygnując z historycznych instrumentów wiele byśmy stracili.

Rewolucję fortepianową wspierał rozwój sal koncertowych?

Dokładnie. Tak. Zawsze powtarzam, że główną siłą napędową w produkcji fortepianów jest zachłanność ludzka. Początkowo ludzie grali dla siebie i dla rodziny, później w salonach dla szerszej grupy osób, następnie pojawiły się koncerty biletowane. Sale mieściły sto osób, a następnie rozrastały się do dwustu, trzystu itd. Trzeba było budować coraz donośniejsze instrumenty.

Poza renowacją w pracowni budujecie również kopie instrumentów historycznych od zera.

Tak, weszliśmy również w tę niszę. W Polsce w zasadzie nie ma instrumentów sprzed 1810-1820 r. Pojawiają się fortepiany datowane od 1830 r. Zaczęliśmy więc wypełniać lukę, budując kopie starszych modeli. Zbudowaliśmy m.in. instrument mozartowski z 1795 r. Taki proces trwa około pół roku.

A renowacja?

Około trzy-cztery miesiące.

Co jest ciekawsze, budowa od zera, czy remontowanie historycznych egzemplarzy?

Nie chciałbym wybierać. Wciąga mnie i jedno i drugie. To jak wybór między jazdą na deskorolce i na nartach.

Jak pan dochodził do wiedzy? Czytał książki? Obserwował poszczególne egzemplarze? Uczył się od innych?

Tę wiedzę pozyskuje się wielotorowo. Nie ma uczelni, w której można zamknąć się na pięć lat i pozyskać wszystkie niezbędne informacje. Z pomocą przychodzi internet. Można kontaktować się z innymi budowniczymi, z innych krajów. To jednak grono ludzi bardzo hermetyczne. Są osoby, które chętnie dzielą się wiedzą, ale są i tacy, którzy wolą zachować ją dla siebie i unikają konkretnych odpowiedzi. Przede wszystkim jednak do wniosków dochodzi się samemu, w drodze wnikliwego śledztwa, rozbierając stare instrumenty, dedukując, obserwując, analizując. Teraz jeszcze z odsieczą przychodzi nauka. Mamy znajomych z Instytutu Fizyki, którzy pomagają nam w zakresie napięcia strun czy doboru materiałów.

Co decyduje o sukcesie w tej branży?

W tych czasach jak coś się chce zrobić, potrzebna jest energia i upór. Żadna błyskotliwość, inteligencja. Te cechy są z boku. Jest dostęp do wiedzy, kluczowe są chęci. I pasja, bo ona jest siłą napędową. Tam, gdzie jest ona bardzo silna, rodziny cierpią, bo wciąż przewija się jeden temat (śmiech).

A pana rodzina „cierpi”?

Czasem mówią, że przesadzam. Wtedy hamuję. Ale generalnie pasji nie da się zabić.

Podzielają pańskie zainteresowania?

Starszy syn, siedemnastolatek, przychodzi regularnie do pracowni. Uczy się fachu razem z kolegą, wnukiem mojego dawnego nauczyciela. Przychodzą w soboty, podpatrują, stroją, pomagają w różnych pracach. W wakacje pojawiają się częściej. Syn wspomina, że chciałby iść na technologię drewna, to mnie cieszy, bo dziedzina jak najbardziej zbieżna z naszą pracą.

Skąd pan bierze te instrumenty? Jak pozyskuje zlecenia?

No właśnie nie wiem. My się nigdzie nie reklamujemy. Informacje o pracowni rozchodzą się pocztą pantoflową. Obecnie większość zleceń pochodzi od instytucji. Klientów prywatnych mamy mniej, sytuacja ekonomiczna jest trudniejsza.

Dużo jest miejsc, w których zalegają stare fortepiany?

Sporo… Dwa tygodnie temu dostałem telefon, ktoś powiedział, że ma instrument z czasów Chopina. Byłem tam już na drugi dzień. Wchodzę, parzę – stoi przede mną fortepian Buchholza. Z tym że ktoś przyciął mu „ogon”, został skrócony. Robiono tak kiedyś, by ulepszyć instrument. Pod koniec XIX wieku fachowcy przerabiali w ten sposób fortepiany starego typu na nowsze modele. Postaramy się „przykleić” ten „ogon”. Jest to technicznie możliwe, to byłoby fajne wyzwanie.

Poza dawaniem drugiego życia instrumentom zajmuje się pan popularyzacją muzyki wykonywanej na instrumentach historycznych.

To przyszło naturalnie. Mam własną kolekcję kilkunastu fortepianów z epoki w sali znajdującej się nad pracownią. Wypożyczam je często na potrzeby różnych wydarzeń. Zdarzało się, że pianiści pytali, czy wcześniej mogą u nas pograć. Oczywiście zapraszaliśmy ich. Słuchałem z coraz większym zapałem. Gdy przychodził czas na próbę generalną, zapraszaliśmy mieszkańców miejscowości na mini-koncert. Przez te lata zainteresowaliśmy klasyką spore grono osób. Teraz już liczba chętnych do posłuchania koncertu zdecydowanie przewyższa możliwości sali. Mieliśmy też swego czasu cykl koncertów w Radzyminie: „Czar dawnych fortepianów”. Ten projekt był naprawdę ciekawy. Tamtejsza sala mieściła sporo osób. Przyjeżdżały największe sławy z całego świata, jak choćby wspaniały pianista Tobias Koch. To była prawdziwa popularyzacja muzyki, przyniosło mi to ogromną satysfakcję. Uważam, że większość ludzi da się zarazić klasyką, tyle że to trudniejsza droga i wymaga większego wysiłku.

Jaki repertuar Pan sobie upodobał?

Zdecydowanie muzyka fortepianowa – Beethoven, Mozart. Ale najbardziej cenię chyba Chopina i Bacha. Oczywiście granych na starych instrumentach (śmiech).

Dziękuję za rozmowę.

Monika Borkowska


Opublikowano

w

Tagi: