Podróż za jeden uśmiech. Jak wyprawa do Warszawy odmieniła gruzińskiego malarza

Podróż odmieniła gruzińskiego malarza

Historia wydarzyła się kilka lat temu. Wtedy to, na skutek różnych zbiegów okoliczności, pewien siedemdziesięciolatek po raz pierwszy wyjechał z miasta, w którym się urodził i w którym spędził całe swoje życie. Calutkie, co do jednego dnia! To malarz-samouk z gruzińskiego Batumi. Potrafił skopiować każdy obraz, miał niezwykłe wyczucie i talent. Kochał sztukę, mimo że nigdy w życiu nie był w muzeum. Aż do pewnego momentu… Ale po kolei.

Tamtego lata udaliśmy się na wakacje do Gruzji. Jeździliśmy od miasta do miasta, przemierzaliśmy kolejne regiony tego pięknego kraju. Trafiliśmy między innymi na kilka dni również do Batumi. Specyficzne miejsce – jednych przyciąga jak magnes, innych razi szpetotą. Eklektyzm stylów jest uderzający. Wieżowce powtykane między XIX-wieczną zabudowę, z dzisiejszej perspektywy już wcale nie nowoczesne, naruszone zębem czasu, psują niegdysiejszy klimat miasta, które musiało być czarujące. Takich „wklejek” jest tam więcej. Niedaleko nabrzeża stoi metalowa Wieża Alfabetu Gruzińskiego z błyszczącą kulą na czubku, imitująca spiralę DNA, na której umieszczono kolejne litery. Kawałek dalej, również na nabrzeżu, zbudowano dom usadowiony do góry nogami. Sporo kiczu, karuzel, światła, głośna muzyka, tłumy ludzi.

Można jednak polubić Batumi (nazywane gruzińskim Dubajem) takim, jakim ono jest. Ze szpalerami palm, z tą imitacją arabskiego przepychu, z krzykliwą plażą, z migoczącymi światłami. Tym bardziej, że to tylko fasada, wchodząc głębiej można poczuć prawdę o tym miejscu, kluczyć bez końca wąskimi uliczkami, odkrywać ciekawe zakątki. Upodobaliśmy sobie szczególnie dzielnicę turecką, w której nagminnie się stołowaliśmy. Zaglądaliśmy w zakamarki ulic, podziwialiśmy piękne stylowe kamieniczki. Stanęliśmy podczas jednego ze spacerów przed bramą starego budynku, chłonąc klimat miejsca. W pewnym momencie minęła nas kobieta – wchodziła na podwórko. – W czymś wam pomóc? – spytała. – Nie, dziękujemy. Oglądamy miasto – odpowiedziałam. – Wejdźcie do środka, zobaczycie jak mieszkamy. Akurat okociła mi się kotka, mam pięć kocich maluchów, jest co podziwiać. Pokażę wam też moje kwiaty. Mam rękę do roślin! – zachęcała. Nie trzeba było nas długo namawiać, ruszyliśmy za nią. Weszliśmy na podwórko, a następnie wąskimi schodkami wiodącymi wprost z podwórka wdrapaliśmy się na pierwsze piętro kamieniczki.

Bohater naszych czasów

Miała skromne mieszkanko, dzieliła je z córką i synem. I ze zwierzętami. Kocięta rozpełzły się po podłodze. Trzeba było szurać nogami, żeby nie zdeptać żadnego maleństwa. Pozbieraliśmy je, odłożyliśmy na tapczan stojący pod ścianą, obejrzeliśmy kwiaty i wyszliśmy na podwórko. Kobieta przedstawiała nam swojego sąsiada z parteru. – To jest Giorgi – oznajmiła. Stanął przed nami niski, szczupły siedemdziesięciolatek. – Może napijecie się kawy? – zaproponował. Ochoczo przystaliśmy na tę propozycję. Zasiedliśmy przy stole w rogu podwórka. Wkrótce nasz nowy znajomy zaserwował nam kawę po turecku w pięknych filiżankach. Zasiadł z nami i zapalił papierosa. Nastał jeden z tych czarujących momentów, gdy donikąd się nie spieszysz, cieszysz się słońcem, wiatrem muskającym twarz, smakiem wybornej kawy i dobrym towarzystwem. – Lubicie sztukę? – odpalił znienacka Giorgi. Oczywiście, lubimy. Wszelaką – od literatury po sztuki plastyczne i muzykę. Oczy mu się zaświeciły. – Ja maluję obrazy. Zaraz wam pokażę – rzucił. Chwilę później stało już przed nami kilka płócien. Kopiował portrety, obrazy marynistyczne, ale też o tematyce biblijnej czy nawiązujące do mitologii. Były łudząca podobne do oryginałów. Robiły imponujące wrażenie, tym bardziej, że Giorgi nie kończył żadnej szkoły. Był samoukiem. Malował na podwórku, bo tu było więcej miejsca i lepsze światło. Nakładał słuchawki (lubił m.in. muzykę Ennio Morricone) i intensywnie pracował.

Jego losy były złożone. Przez całe życie opiekował się chorymi kobietami, najpierw matką, później ciotką, na koniec siostrą. W pewnym momencie sam uległ wypadkowi. Naprawiał dach, stojąc na drabinie. Drabina się osunęła, upadł z wysokości na betonowe podwórko. Połamał nogi, konieczna była operacja. Nie od razu trafił do szpitala, co dodatkowo skomplikowało sprawę. Uszkodzenia były poważne, jego nogi od kolan w dół były nieczynne. Lekarze mówili, że nigdy już nie będzie chodził. Dla Giorgiego taka diagnoza była jak wyrok śmierci. Całe życie uprawiał sport, był aktywny. W dodatku miał pod opieką sparaliżowaną mamę i ciotkę. Nie poddał się, postanowił uszyć sobie nakolanniki z grubej skóry. I od tej pory, nie zważając na ból, chodził na kolanach i obsługiwał chore kobiety. Wspominał, jakim problemem były zwykłe czynności, jak mycie podopiecznych, pranie pościeli, wieszanie jej na rozpiętym wysoko sznurze. Nie dość, że był mikrego wzrostu, to jeszcze na kolanach… Podstawiał więc sobie taboret, wdrapywał się na niego i próbował zarzucać prześcieradła i poszewki na linkę.

W końcu stanął na nogi, wbrew temu, co mówili lekarze, dzięki silnej woli i poczuciu obowiązku względem bliskich. Dziś, po kilkudziesięciu latach od tego wydarzenia, porusza się bez kul. Choć odczuwa ból, to jednak żyje normalnie. Gdy matka i ciotka zmarły, na zdrowiu podupadła siostra. Kiedy poznaliśmy Giorgiego, opiekował się nią. Nie wychodziła już z łóżka, leżała w jego kawalerce za prowizoryczną zasłonką. To bardzo skromne mieszkanko, w jednym niedużym pomieszczeniu znajduje się kuchnia, umywalka, tapczan, regał i dwa łóżka. Giorgi jest pedantyczny. Na okrągło pierze, prasuje, regularnie maluje ściany swojego skromnego mieszkania. I świetnie gotuje. Nigdy nie założył swojej rodziny, poświęcił się całkowicie bliskim. Nigdy też nie wyjechał poza Batumi. Nie miał komfortowej sytuacji finansowej, cały czas brakowało pieniędzy. A do tego wciąż miał pod opieką chore osoby. Nie ma więc pojęcia, jak wygląda na żywo Tbilisi, Telavi, Poti, nie widział nigdy gór Kaukazu ani skalnych miast. Nie mówiąc już o wyprawach za granicę. I tak minęło mu życie, na uliczce, wśród ludzi, z którymi się wychował. Jedynym jego oknem na świat była telewizja i internet. Internet przychodził mu też z pomocą, gdy szukał oryginałów obrazów, które miał malować. Bo w muzeum ani w galerii sztuki nigdy nie był. Malował na zlecenie, czasem wystawiał jakąś pracę w sklepiku z antykami. Spotkaliśmy się z Giorgim dwa razy, a później pojechaliśmy dalej zwiedzać kolejne regiony Gruzji.

Zróbmy coś dla niego!”

Po powrocie z wakacji znajomi pytali o wrażenia. Opowiadałam o urokliwych zakątkach kraju, o tutejszej kuchni, krajobrazach, ale też o malarzu-samouku, który utknął w wąskich uliczkach Batumi, mimo że miał talent i aspiracje. Bo nie mogłam o nim zapomnieć, poruszyła mnie jego opowieść i złożone koleje losu. Koledzy wysłuchali tej historii i chwilę później zaproponowali, żebyśmy sfinansowali mu wspólnie przyjazd do Warszawy na kilka dni. Ze stolicy mógłby się udać do Krakowa, odwiedziłby muzea, posmakował sztuki, tym razem na żywo.

Początkowo wydawało się to nierealne, ale im dłużej o tym mówiliśmy, tym bardziej mieliśmy ochotę spróbować. Napisałam do Giorgiego o naszej propozycji. Wspomniałam, że chcemy go zaprosić, bo jego historia nas poruszyła. Że dobrze byłoby, gdyby trafił na jakąś wystawę, obejrzał dzieła mistrzów – już nie przez szybkę tableta, a bezpośrednio, oko w oko. Że zasłużył na to, żeby wyrwać się choć na chwilę z miasta, w którym przeżył wszystkie dotychczasowe dni swojego życia. Ale odpowiedź nie nadchodziła. Pomyślałam, że może uraziliśmy go tą propozycją. Może poczuł się dotknięty? Może był zbyt dumny?… Po kilku dniach zadzwoniłam. Spytałam wprost, czy się obraził. Zaprzeczył. Powiedział tylko, że nie wie, co ma o tym myśleć, co odpowiedzieć. Żył sobie spokojnie, aż tu nagle zdarzyło się coś takiego, co nie pozwala mu nocą spać, a w dzień myśleć o czymkolwiek innym. Mówił, że nie ma nawet paszportu zagranicznego, nie ma też pieniędzy, za które mógłby go wyrobić. Poza tym w domu jest niepełnosprawna siostra. Temat siostry już wcześniej przemyśleliśmy, zdecydowaliśmy, że zapłacimy za opiekę sąsiadce z góry, wspomnianej już miłośniczce kwiatów i właścicielce kociąt. A pieniądze na paszport, zdjęcia i niezbędne opłaty – wyślemy. Giorgi ostatecznie zgodził się. Był bardzo poruszony. Od razu zajął się formalnościami, wizytował urzędy itd. Ustaliliśmy, że przyjadę po niego na miejsce, żeby towarzyszyć mu w drodze do Warszawy. Wrócić miał już sam.

W drodze

Nastał w końcu dzień, do którego nasz batumski artysta intensywnie się przygotowywał. Stanęłam w drzwiach, przywitał mnie uśmiechnięty, trochę blady. Mówił, że nie spał całą noc, stresował się tak bardzo, że nie zmrużył oka. Spytałam, czy się spakował. Pokazał plecak – mniejszy niż ten, z którym moja córka chodzi do szkoły. – Wszystko, czego potrzebuję, tam jest. Resztę zarzucę na siebie – powiedział uspokajającym tonem, widząc moją minę. Miał mnóstwo lęków. Bał się o zwyczajne rzeczy, dopytywał, czy będzie miał gdzie się napić kawy (przywykł pić koło dziesięciu filiżanek dziennie), czy po drodze będzie dostępna toaleta, czy będzie gdzie zjeść. Zanim wyszliśmy z bramy, omiótł podwórko spojrzeniem, jak człowiek, który opuszcza na zawsze swój dom. Pożegnał się z bliskimi, westchnął i ruszył przed siebie – przygarbiony, z malutkim szarawym plecakiem na grzbiecie. Wsiedliśmy do busa, który jechał na lotnisko do Kutaisi, miasta położonego 150 km od Batumi. W aucie Giorgi rozglądał się nerwowo we wszystkie strony. Po raz pierwszy wyjeżdżał z Batumi, próbował nie uronić najmniejszego szczegółu. Miałam wrażenie, że myślami jest gdzieś bardzo daleko od nas, nie było z nim kontaktu.

Gdy wysiedliśmy na lotnisku w Kutaisi, ponowił pytanie o kawę i toaletę. Wszystko było na miejscu, kto był, ten wie, jak bardzo jest kameralne. Mieliśmy trochę czasu do odlotu. Giorgi zasiadł przy stoliku, napił się kawy i zaczął powoli odzyskiwać spokój, jakby dopiero teraz oderwał się na dobre od domowych kłopotów i mógł wreszcie uwolnić ciekawość i pozytywne emocje. Gdy wsiadaliśmy na pokład, był znów sobą. Ba, nawet jakby zyskał na pewności siebie. Zasiadł przy oknie. Siedziałam kilka rzędów za nim, widziałam, jak swobodnym ruchem przywoływał stewardessę, prosząc ją o kubek kawy. Zachowywał się tak, jakby regularnie latał na zagraniczne rejsy. Patrzył przez okno już nie z przestrachem i niepewnością, jak w busie, który wiózł nas na lotnisko, ale ze swobodą, zadowoleniem, kompletnie wyluzowany…

Gdy samolot wylądował na Okęciu, wciąż miał doskonały humor. Strach sparaliżował go ponownie, gdy wysiedliśmy na płytę lotniska. Było ogromne, a on wiedział, że będzie wracał sam. Bał się, czy podoła, czy trafi do właściwego samolotu, czy odnajdzie się w tłumie ludzi. Uspokoił się dopiero, gdy wsiedliśmy do auta. Nie przestawał się dziwić, jak spokojnie jest na warszawskich ulicach. Jaka cisza! Nikt nie trąbi, nikt nie krzyczy, nikt nie wymija na trzeciego, ruch jest płynny… Faktycznie, w porównaniu z tym, co dzieje się na gruzińskich drogach, mamy tu jak w raju. Nie ustawał w zachwycie nad urodą miasta. Nowe miejsce bardzo go ekscytowało. Nawet powietrze miało tu inną barwę i zapach. Wszystko było dla niego tak egzotyczne!

Rembrandt i Matejko

Ulokowaliśmy naszego gościa w apartamenciku na Powiślu. Salonik z kuchnią, łazienka, balkon. I – co niezwykle ważne w przypadku Giorgiego – ekspres do kawy! Na kapsułki. Był wniebowzięty! Zachwyciła go wanna, pierwszy raz miał okazję skorzystać z takiej kąpieli. Poruszał się ostrożnie, żeby niczego nie uszkodzić. Palił wyłącznie na balkonie. Nauczył się obsługiwać tutejszy telewizor, ekspres. Zrobiliśmy kolację i po tym jakże emocjonującym dniu zaczął powoli szykować się do snu.

Dzień później byliśmy umówieni na oprowadzanie po Zamku Królewskim. Przewodnik miał czekać na nas o 13.00. Giorgi jednak nie przywykł żyć w pośpiechu. Wszystko tam, na słonecznym południu, dzieje się powoli. Trzeba było go nieustannie ponaglać. Mieliśmy do pokonania trasę z Powiśla na Starówkę, ale mimo zapasu czasu byliśmy na najlepszej drodze, by się spóźnić. W pewnym momencie Giorgi przysiadł na ławce na Nowym Świecie, mówiąc, że serce mu łopoce. Okazało się, że kawa z ekspresu ma dużo większą siłę rażenia niż ta parzona po turecku. Chwilę później doszedł do siebie. Na miejscu byliśmy chwilę po 13.00. Chcieliśmy przybliżyć Giorgiemu historię zamku, a później oprowadzić go po galeriach z obrazami, w tym również pokazać wystawione dzieła Rembrandta. Zachwycał się tym, co widział. Bogato zdobione sale, elementy wyposażenia wnętrz, wszystko to zrobiło na nim duże wrażenie. Ale gdy doszliśmy do Rembrandta, zaniemówił. Stanął w milczeniu w ciemnym pomieszczeniu z oświetlonymi punktowo obrazami wielkiego mistrza i zamarł. Z pietyzmem podszedł do „Dziewczyny w ramie obrazu”. Przyglądał się z bliska detalom, pociągnięciom pędzla. Niemal dotknął dzieła twarzą. Obsługa poprosiła go w pewnym momencie, by zachował właściwy dystans. Był w zupełnie innym świecie. To było jego pierwsze spotkanie na żywo ze sztuką i od razu przydarzył mu się taki kaliber… Sporo czasu minęło, zanim doszedł do siebie. Był wstrząśnięty tym, co zobaczył. Emocje się w nim kotłowały.

Punktów wycieczki było sporo, z części musieliśmy zrezygnować. Mieliśmy jechać do Krakowa, ale Giorgi nocami nie mógł spać z wrażenia. Uznał, że nie ma co zrywać się o świcie, spędzając w samochodzie czy pociągu długie godziny. Wolał eksplorować Warszawę i okolice. Byliśmy w Łazienkach, w Wilanowie. Wszędzie chętnie pozował do zdjęć, którymi miał się pochwalić znajomym, gdy wróci do domu. Spacerowaliśmy po parkach, galeriach. Trafił też do Muzeum Narodowego. Wybraliśmy galerię XIX wieku. Znalazł tam obrazy, które kiedyś – na podstawie oryginałów – sam malował na zamówienie. Oglądał je z bliska (znów opiekunowie sal wyrażali zaniepokojenie i prosili o zachowanie dystansu). Był zachwycony – okazało się, że intuicyjnie stosował właśnie takie rozwiązania, jakie są na oryginałach. Mówił, że był w stanie odtworzyć każdy z tych obrazów. Ale gdy stanął przed płótnami Jana Matejki, zamarł. Później przyznał, że czegoś takiego wcześniej nie widział. Wrażenie zrobiła na nim zarówno wielkość obrazów, jak i ilość szczegółów, ale też sama technika. – Tego bym nie namalował – przyznał.

Szał zakupów

Spotkania ze sztuką zrobiły na nim ogromne wrażenie. Ale wizyta w galerii handlowej doprowadziła go do stanu najwyższej ekscytacji. Światła, zapachy, kolory, sklepy z najróżniejszymi towarami, płynący tłum – od tego wszystkiego dostawał oczopląsu. Trzeba go było pilnować jak dziecka. Gdy przechodziliśmy obok optyka, mówił, że marzyły mu się ciemne okulary w stylu amerykańskich gwiazd filmowych z lat 70. Kiedy mijaliśmy sklep z koszulami, natychmiast przyszło mu do głowy kilku kolegów, których chciałby obdarować. Przydałyby mu się też: spinki do koszuli, telewizor, garnki, kołdra i wiele innych rzeczy. Był jak dziecko z PRL w zagranicznym sklepie z zabawkami. Pierwsze spotkanie ze światem komercji w zachodnim stylu…

Wieczory umilaliśmy sobie rozmowami. Opowiadał o sobie, o swojej rodzinie. I o przestrogach znajomych, którzy odradzali mu wyjazd. Argumentowali, że jazda w ciemno z obcymi ludźmi nie jest najlepszym pomysłem. Być może ktoś chce go porwać, żeby wyciąć mu organy, które następnie zostaną sprzedane za grube pieniądze choremu bogaczowi? Trudno nam było utrzymać powagę. Teraz i sam Giorgi śmiał się z tego pełnym głosem. Ale wtedy? Miał prawo czuć niepokój i lęk…

Powrót

Tych kilka dni minęło błyskawicznie. Nie zdążyliśmy się na dobre sobą nacieszyć, a już przyszedł czas wylotu. Giorgi od początku zastanawiał się, jak poradzi sobie ze znalezieniem właściwego samolotu, czy trafi do stanowiska, w którym trzeba będzie okazać paszport, czy upora się z bagażem (w tę stronę miał już dodatkową torbę, z upominkami dla siebie, sąsiadki i siostry). Był przerażony. Uspokajaliśmy go, tłumacząc, że z Warszawy lata do Kutaisi lata wielu Gruzinów i na pewno znajdziemy kogoś, kto się nim zajmie. Poszliśmy nadać bagaż. Upatrzyliśmy grupę pięciu Gruzinów. Podróżowali razem. Odezwaliśmy się do jednego z nich, najpoważniejszego. Miał posłuch i najwyraźniej przewodził reszcie. Nie był jednak zbyt rozmowny, kiwał tylko od czasu do czasu głową. Pozostali okazali się bardziej otwarci, garnęli się do pomocy. – Tak, pomożemy, lecimy do Kutaisi tym samym lotem – deklarowali. Gdy już wszyscy uporali się z walizkami, nasi Gruzini ruszyli za bramki, próbując odbić kody kreskowe. I tu zaczęły się kłopoty. Okazało się, że wybawcy Giorgiego sami nie do końca ogarniali sytuację. Trzeba ich było kierować, tłumaczyć, podpowiadać. Niestety, nie byliśmy w stanie pójść dalej za nimi. W pewnym momencie trzeba było zdać się na los. Pomyślałam, że gdy po lotnisku będzie się błąkać sześć osób, to w końcu ktoś się nimi zajmie i udzieli pomocy. Panowie krążyli po hali, ale ostatecznie trafili do właściwej bramki.

Nasz malarz wrócił do swojego miasta, na swoją ulicę, do swoich przyjaciół, znajomych i siostry. Pokazywał im z dumą zdjęcia, opowiadał o Warszawie, o swoich przygodach i obserwacjach. Ugościł ich polskimi smakołykami, obdarował drobnymi upominkami. Ta wycieczka podniosła go na duchu. Poznał nowe miejsce, nowych ludzi, dotknął nowej rzeczywistości. Był już innym człowiekiem, bogatszym o nowe doświadczenia, wdzięcznym losowi za prezent, jakim go obdarzył.

Zostały piękne wspomnienia i moc niezapomnianych wrażeń.

Monika Borkowska

* Imię bohatera na jego prośbę zostało zmienione


Opublikowano

w

,

Tagi: