„Ta setka jest dla mnie niespodzianką”. Urodzinowe spotkania z Józefem Henem

Nie jestem kolekcjonerem autografów. Ale ten jeden bardzo chciałam mieć. Oglądam go co chwila z wielkim wzruszeniem, śledząc krzywizny liter, które mimo widocznego wysiłku włożonego w ich napisanie wyglądają niezwykle elegancko. Wspominam dźwięk Jego głosu, gdy czytał swoje opowiadanie „Długa, chyża łódź”. Albo fragmenty „Nowolipia”, które smakują nie mniej intensywnie niż proustowskie magdalenki. I zaciska mi się gardło ze wzruszenia…

8 listopada Józef Hen skończył sto lat. Wiek, dziesięć dekad, cała epoka… Taki odcinek czasu dzielił urodziny Chopina i Waldorffa. Tyle upłynęło od wybuchu Powstania Listopadowego do urodzin Kaliny Jędrusik. Od urodzin Mozarta do urodzin Wojciecha Kossaka. Od zawarcia traktatu sankcjonującego trzeci rozbiór Polski do opatentowania przez braci Lumière kinematografu.

Hen świętował urodziny w towarzystwie czytelników, odbiorców Jego dzieł. Miałam szczęście być na urodzinowym spotkaniu z pisarzem w muzeum Polin, a kilkanaście dni później w Promie Kultury na warszawskiej Saskiej Kępie. I jedno i drugie miejsce noszę głęboko w sercu, niejeden raz doświadczyłam tam wielkich przeżyć. Tak było i teraz.

fot. Monika Borkowska
fot. Monika Borkowska

Wchodził na scenę, wspierając się na ramieniu gospodarzy wydarzenia. Szczuplutki, drobniutki, lekko przygarbiony, w czarnej kamizelce dogrzewającej wątłe ciało. Unosił ręce w geście pozdrowienia. Uśmiechał się, nie przestawał żartować. – Ile ludzi! Może spodziewali się kogoś innego? – skwitował, zobaczywszy pełną widownię. – Ta setka jest dla mnie niespodzianką. Zawsze myślałem, że jak pożyję trzydzieści kilka lat i zdążę coś napisać, to będzie dobrze. Ciężko pracowałem, głodowałem, miałem kłopoty z sercem. Nie zanosiło się na długowieczność – mówił. Los jednak bywa nieodgadniony…

Wyrywał się do czytania swoich utworów. Bardzo to lubi. Przejmująco brzmi proza Hena w jego własnym wykonaniu. Piękne przedniojęzykowe „ł”, jakie słychać w przedwojennych filmach; utrzymujące się spółgłoski dźwięczne, mimo że poprzedzone bezdźwięcznymi – „kwiat”, „otwarty”. W tych słowach wypowiadanych przez Hena „w” niesie się silne, wybrzmiewa pełną swój mocy, niewygaszone przez poprzedzające je „k”, „t”… Kto dziś tak potrafi? I ten spokój, nieśpieszność charakterystyczna dla starszych ludzi. Bo gdzież mają gnać? Smakują z rozkoszą teraźniejszość. Można by się od nich tego uczyć.

fot. Wojciech Mann

Hen lubuje się w żartach. Humor daje o sobie znać, gdy czyta fragmenty swoich dzieł. Jakimiś drobnymi środkami wyrazu, które nawet trudno określić, formuje tekst, akcentując odpowiednie momenty w taki sposób, że publiczność wybucha nieopanowanym śmiechem. Albo gdy czyta muśnięte erotyzmem fragmenty prozy… Chyba jego samego bawi takie zestawienie – stulatka analizującego kształty ponętnej kobiety biegnącej w opiętym kostiumie po Placu Bankowym.

Bardzo wzruszające były to spotkania. Szczególnie gdy mówił o swojej żonie Renie. Wspominając początki znajomości przytaczał sytuację, gdy jechali do kołchozu zbierać bawełnę. Nie byli jeszcze parą, ale już się znali. Poprosiła wtedy, by dał jej 20 rubli na arbuza – mijali właśnie sprzedawcę. – A ja odmówiłem, bo byłem… niedobry. Pamiętałem swoją wcześniejszą biedę, głód, zimno. Gdyśmy się później zbliżyli do siebie, w lipcu 1943 roku, ja się do niej trochę zalecałem, (…) spytała: „A nie pamiętasz, jak chciałam 20 rubli, a ty mi odmówiłeś?”. Ja na to: „Co wtedy pomyślałaś?”. Ona: „Że chcesz być kawał drania”. Ja: „To prawda, chciałem być”. Ona: „Ale ci się nie udało” – wspominał.

Podczas spotkania w muzeum Polin spytano Hena, jak zmieniło się jego życie po śmierci Reny. – Ono zmieniło się już za jej życia, w czasie choroby. Pytała mnie: „Kim pan jest? Jak się pan nazywa?”. „Czy wie pan, czyją jestem córką? Józefa Hena! To dobry pisarz, dostał nagrodę”. (…) Kiedy indziej mówiła: „Taki jesteś dla mnie dobry, a nie chcesz mnie zaprowadzić do Nawarii (to wieś koło Lwowa, z której pochodziła). Babcia nie wie, że ja żyję. Chcę się z nią zobaczyć”. To trwało i trwało… – wspominał.

Najbardziej dojmująco uczucie, które łączyło go z żoną oraz samo jej odejście opisał w opowiadaniu „Długa, chyża łódź”, które odczytał w Promie Kultury Saska Kępa. To historia Czarownika Matuzalema, sprzedawcy snów, który stracił towarzyszkę życia. Odsyłam do opowiadania, żadne streszczenia nie oddadzą tego, co niesie ze sobą tekst. Przytoczę tylko jeden fragment: „Było raz tak, kiedy obmywałem ją i ona rozumiała, dlaczego to robię, bo jej głowa czasem pracowała i wtedy było najgorzej, bo było jej ze sobą źle, i ona odezwała się: ‘Matuzalem, wystaraj mi się o kurarę. Matuzalem, po co ja mam żyć?’. I ja nie wiedziałem najpierw, co powiedzieć, jak mam jej wytłumaczyć, że ja jej kurary nie dam, bo ona ma żyć, i wreszcie powiedziałem: ‘Żeby być przy mnie’”. Pauzy między zdaniami w trakcie odczytu nie zagłuszył nawet jeden dźwięk. W sali panowała martwa cisza. Przełykaliśmy tylko bezgłośnie łzy…

fot. Wojciech Mann

Hen pisał od ósmego roku życia. Wspominał, jak nauczycielka skwitowała jedną z jego prac powściągliwym acz znaczącym: „No, no…”. Miał wtedy 9 lat. Przyszło mu na myśl, że może jest w nim jednak coś wyjątkowego. Marzył o współpracy z czasopismem „Mały Przegląd”. – Czternastoletnich współpracowników „Małego Przeglądu” ceniłem wówczas bardziej niż Thomasa Manna – wspominał. Wielu czytelników za najważniejszą jego książkę uważa autobiograficzną powieść „Nowolipie”. To spojrzenie wstecz do samego początku, pierwszych chwil świadomości istnienia. Przywołuje w niej czasy swojego dzieciństwa i młodości. Proza intymna i niezwykle piękna, kreśląca świat, którego od dawna już nie ma. Hen zaczął ją pisać dopiero w 1989 roku. Na pytanie dlaczego tak późno, odpowiedział: „Bo wcześniej byłem zajęty czymś innym. Poza tym nie było jeszcze we mnie nostalgii”. A więc nie było w Nim nostalgii…

Rozmowy z Henem są niezwykłe. Pamięta doskonale nazwiska, daty, miejsca, swoje powieści, ich bohaterów. Odtwarza wszystko bez wysiłku. Opowiada o dzieciństwie, wojnie, o swoim pobycie na Wschodzie, o Kulturze Paryskiej, antysemityzmie, polityce i pisarzach, przytacza rozmowy i wywiady. Ożywia się bardzo, gdy mówi o sporcie. Interesował się futbolem, tenisem, boksem. Sam bardzo dobrze grał w piłkę nożną. Pisywał prozę inspirowaną sportem. Jedno z opowiadań, którego akcja rozgrywa się na ringu bokserskim, „Bicie po twarzy. Opowiadanie sekundanta”, przeczytał zresztą podczas spotkania na Saskiej Kępie.

Córka Magdalena mówiła, że za żadne skarby nie chciał rezygnować z podpisywania książek, mimo ostrzeżeń, że sezon grypowy w pełni, a on ma swoje lata. Spotkanie z ludźmi, rozmowa z nimi, to coś, czym się karmi. I co daje mu siłę. Uroczystość w Promie rozpoczęła się o 19.00. Rozmowa trwała ponad dwie godziny. Gdy na salę wjechał ogromny tort, przed stolikiem Hena stał już tłum ludzi czekających na podpisanie książek. Gdy wychodziłam kwadrans po 22.00, stulatek trwał jeszcze na stanowisku, cierpliwie kreśląc dedykacje, pozując do zdjęć i rozmawiając z czytelnikami. Spojrzałam wzruszona, ciesząc się, że jest w tak dobrej kondycji i błagając los, by podarował mu kolejne lata w zdrowiu, by zachował siłę i jasność myśli. Dziś otwieram z namaszczeniem książkę, patrząc na rozedrgane literki, które dowodzą, że raz w życiu zaistniałam na minutę w Jego świadomości. On jest w mojej na stałe…

Monika Borkowska


Opublikowano

w

Tagi: