Chopin University Big Band rozwija skrzydła. Zespół właśnie nagrał płytę z saksofonistą Henrykiem Miśkiewiczem, legendą polskiej sceny jazzowej, szykuje się też do występu w finałowym koncercie festiwalu Warszawska Jesień. O pracy z zespołem i osiągnięciach młodych muzyków rozmawiamy z Piotrem Kostrzewą, liderem big-bandu.
W big-bandzie Uniwersytetu Muzycznego w warszawie grają wyłącznie studenci jazzu?
Nie, zespół powstał dla studentów klasycznego wydziału instrumentalnego. Większość z nich na co dzień gra w orkiestrze symfonicznej. Jazzmanów jest dosłownie kilku. I oni wprowadzają ten element improwizacji, sznytu swingowego.
To zespół uczelniany, jego skład zapewne ciągle fluktuuje?
Tak, gdy o tym myślę przewijają mi się w głowie kolejne roczniki. Jedni przychodzą, inni odchodzą. Big band wciąż się zmienia. To jest fakultet, mamy trzygodzinne zajęcia raz w tygodniu. No chyba że szykuje się duży projekt… Na co dzień pracujemy w większym składzie, na koncerty wyjazdowe dobieramy „snajperów”, najlepszych z najlepszych.
Dobór repertuaru jest w Pana gestii? Czy muzycy też mają wpływ na to, co gracie?
Co roku w maju odbywa się koncert „To i owo bigbandowo”. Na tym koncercie często gramy kompozycje studentów, albo aranżacje, które oni przynoszą. Choć oczywiście ja jako kierownik artystyczny ponoszę główną odpowiedzialność za repertuar zespołu. I to ja zazwyczaj dobieram utwory.
Dużo jest okazji do koncertowania?
Na uczelni tylko dwa razy do roku, ale zdarzają się również występy zewnętrzne. Coraz więcej ludzi o nas słyszy, coraz więcej ludzi nas zaprasza. Ten rok jest rekordowy pod względem propozycji. Właśnie zagraliśmy na festiwalu w Radziejowicach, czeka nas między innymi duży koncert – finał Warszawskiej Jesieni. Wystąpimy z orkiestrą Filharmonii Narodowej i chórem. Zaprezentujemy tam „Actions” Krzysztofa Pendereckiego z 1971 r., utwór napisany specjalnie dla big-bandu Dona Cherry’ego oraz „Trio” Simona Steena-Andersena na orkiestrę symfoniczną, big-band oraz chór.
Nagraliście też ostatnio płytę.
Tak i jesteśmy z niej bardzo dumni. To płyta z Henrykiem Miśkiewiczem – „Come back…”. Miśkiewicz był pierwszym artystą, którego zaprosiłem, gdy objąłem ten big-band w 2012 roku. Po dziesięciu latach zorganizowałem jubileusz. Zaprosiłem Henryka, by znów do nas przyszedł i przyniósł jakąś swoją kompozycję. Przyniósł „Kakarukę”. Zagraliśmy utwór, efekt był świetny. Pojawił się pomysł, by nagrać płytę z kompozycjami Miśkiewicza, które ten napisał przed laty dla orkiestry Andrzeja Trzaskowskiego. Sam autor utworów długo dojrzewał do tej decyzji, tłumacząc, że dziś pisze się już inaczej. Ostatecznie się zgodził. Widząc efekt naszej pracy ostatecznie przyznał, że to był strzał w dziesiątkę.
Cały materiał na tym krążku to utwory Miśkiewicza?
Tak. Zostały nagrane dawno temu, raz wyemitowano je w radiu i odłożono na półkę. Przeleżały tak 40 czy 50 lat. Nagraliśmy je w nowej odsłonie, ale nie zmieniliśmy żadnego dźwięku. Graliśmy ze starych, pożółkłych nut pisanych ołówkiem, wyciągniętych z archiwum Polskiego Radia. Nagrywaliśmy w dwóch sesjach po trzy dni – w grudniu i w marcu. W czerwcu płyta była już gotowa. Henio jest głównym solistą, gra w każdym utworze. Naciskał, by dopuścić do głosu wszystkich muzyków. Domagał się, by grali jak najwięcej solówek. Wyszło wspaniale, płyta jest świetna!
Rozmawiała Monika Borkowska