Wlastimil Hofman (1881-1970), podobnie jak Matejko, był pół- Czechem, pół- Polakiem. Malarstwa i rysunku uczył się u Jacka Malczewskiego w Krakowie i u Leona Gérome`a w słynnej paryskiej École des Beaux-Arts.
„Uważam, że malarstwo to namiętność, która jest tak samo skomplikowana, jak fuga Bacha. Trzeba je poznać, a potem wielbić albo porzucić. Sztuka jest powołaniem, religią, w którą trzeba wierzyć”.
Wlastimil Hofman
Urodził się w Karlinie, na przedmieściach Pragi. Gdy miał osiem lat wraz z rodzicami (matka – Polka, ojciec – Czech) przeniósł się do Krakowa, co nie było trudne w czasach, gdy obydwa miasta należały do jednego naddunajskiego imperium. Wlastimil malował od najmłodszych lat – czym popadnie i gdzie popadnie. Gdy miał pięć lat pewnego razu chwycił kawałek węgla i zaczął malować na świeżo pobielonym murze esy floresy. Gdy zobaczył to dozorca, chwycił miotłę i zbił małego „artystę”. Takie były początki kontaktów ze sztuką małego Wlastimila.
Kraków – stolica polskich królów – zrobiła na chłopcu ogromne wrażenie. Podziwiał zabytki, zwiedzał muzea i przede wszystkim uczył się, najpierw w szkole im. Św. Barbary przy Małym Rynku, a następnie w gimnazjum im. Jana Sobieskiego. Jak wielu wybitnych ludzi, Wlastimil Hofman był przeciętnym, a nawet słabym uczniem. Nie wynikało to z braku zdolności do nauki. Chłopak każdą wolną chwilę poświęcał rysowaniu i malowaniu, nawet na lekcjach matematyki rysował karykatury nauczycieli. Nieraz płacił wysoką cenę za swą pasję, ale upór Wlastimila sprawił, że w wieku 16 lat, będąc jeszcze uczniem gimnazjum, został studentem krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych ( późniejszej Akademii).
Był to piękny okres w życiu Hofmana. Po roku studiów u Floriana Cynka (ten czas nie usatysfakcjonował młodego artysty) dostał się do pracowni Jacka Malczewskiego. Było to spełnienie marzeń Wlastimila. Nie mógł się doczekać, kiedy osobiście pozna profesora. Osobowość i sztuka Malczewskiego wywarły ogromny wpływ na całe życie Hofmana; wielki artysta utorował mu drogę, nauczył malować, poszerzył jego horyzonty. Mimo dużej różnicy wieku zaprzyjaźnili się. O Malczewskim Hofman pisał: ”Działał na otoczenie jak iskra, która nieci ogień. Mówił szeptem. Palił papierosa za papierosem, jego duże czarne oczy ani na chwilę nie zatrzymywały się w jednym miejscu. Opowiadał o znaczeniu rozumu i wyobraźni w malarstwie, o technice, którą poznał w Paryżu, o kolorze. Nigdy nie próbował narzucić własnej indywidualności”. Wspominał Malczewskiego jako wielkiego polskiego patriotę, człowieka o niezachwianych zasadach moralnych, pełnego dobroci i troski o swoich uczniów. Poza tym był małomówny, bezpośredni i miał ogromny autorytet u młodzieży. Był przecież uznawany za następcę Matejki.
Wlastimil wspomina bardzo znamienne wydarzenie, które było przyczyną wyrzucenia Malczewskiego ze Szkoły Sztuk Pięknych: „W 1899 r. miał przyjechać na wizytację do Krakowa, w tym na uczelnię, namiestnik monarchy austriackiego z Wiednia. W całym budynku poruszenie i hasła: „Niech żyje cesarz, Wieczna jemu cześć, wieczna chwała!”. Malczewski był oburzony. Powiedział do studentów: Jeśli sami nie potrafimy siebie szanować, to kto z obcych, wrogów, będzie nas szanował ?” Postanowił w jakiś sposób upamiętnić pobyt namiestnika. Na jednej ze ścian pracowni narysował Powitanie. Następnego dnia odbyła się wizytacja. Gość z Wiednia przechodził od sztalugi do sztalugi i oglądał prace. W końcu namiestnik zauważył na ścianie Powitanie. Szkic przedstawiał postać dyrektora Fałata, który na widok namiestnika z gracją uchylał do ziemi kapelusz, zginając poddańczo kolana. Ten z kolei zadzierał głowę, z lekceważeniem przyjmując hołd polskiego artysty – urzędnika. Namiestnik i Fałat pozielenieli ze złości i bez słowa opuścili pracownię. Kolejnego dnia przerażony Fałat zapytał Malczewskiego: „Czy wie pan, co może o tym pomyśleć jego cesarska miłość?”. „Wiem, wiem” – odpowiedział Malczewski i dodał: „Jego cesarska świętość niech mnie pocałuje w d…”.
W ramach rozszerzenia zajęć Hofman studiował też u Jana Stanisławskiego, który także wiele go nauczył, ale jako człowiek nie zapisał się zbyt chlubnie w pamięci artysty, choćby z uwagi na nienawiść do Malczewskiego. Po ukończeniu studiów ambitny Hofman myślał o paryskiej Akademii. Do wyjazdu motywował go jego mistrz. Jednak sytuacja materialna rodziców nie dawała żadnych nadziei na spełnienie tego marzenia. Ojciec Wlastimila, zdając sobie sprawę, że studia w Paryżu mogą otworzyć synowi drzwi do sukcesu, poprosił o pomoc pięciu braci żony. Zgodzili się sfinansować studia Wlastimila w największym ośrodku sztuki, jakim był ówczesny Paryż.
Wybuch II wojny światowej i przeżycia wojenne to wielki dramat dla malarza i przerwa w tworzeniu. Wlastimil i jego żona Ada zmuszeni byli do ucieczki z kraju. Zanim to jednak nastąpiło, malował portrety żołnierzy na niewielkich kartonikach. Wysyłano je później do rodzin wojaków. Następnie Hofman przeżył tułaczkę przez Wołyń do Stambułu, Hajfy, Tel Awiwu, Jerozolimy. W Jerozolimie malował słynne główki nawet na denkach od puszek po napojach. Czy gdzieś się zachowały te małe arcydzieła?…
Do kraju Hofmanowie wrócili dopiero w 1946 roku. Na emigracji Hofman stworzył ponad dwieście prac. Jego pierwsza powojenna wystawa w Polsce spotkała się z ogromną krytyką, co bardzo dotknęło artystę. W 1947 roku schorowany sześćdziesięciolatek wyruszył z żoną do Szklarskiej Poręby na tzw. Ziemie Odzyskane, gdzie osiedlił się w drewnianym domu. Spędził tu resztę życia. Dom małżonkowie nazwali „Wlastimilówką”. Tu zamierzali się ukryć przed światem, przed krytyką zarówno dzieł artysty, jak i jego samego. Hofman chciał spokojnie malować, nie licząc już na żadne splendory. Nadal czuł się źle, przecież mógł nie wracać po wojnie do kraju, mógł pojechać gdziekolwiek, a jednak wrócił.
W dwutygodniku „Odra” z 1947 roku czytamy: „Przed kilkoma miesiącami wrócił z Palestyny malarz i człowiek Wlastimil Hofman. Wrócił z obrazem Polski idealnej w oczach, z chęcią wykładania dla uczniów o malarstwie (…) Za jego chęć powrotu emigracyjne pismaki obrzuciły go błotem, kraj powitał z dziwną obojętnością. Hofman, zrażony do Krakowa, porzucił swój dom na ulicy Spadzistej, swe orle gniazdo w zanadrzu góry Świętej Bronisławy i wyjechał do Szklarskiej Poręby.(…). Odtąd życie artysty było wypełnione pracą, spokojem, delektowaniem się przepiękną przyrodą gór”. Chociaż jeszcze tu i ówdzie kapały krople goryczy. Bogusław Czajkowski w książce o Hofmanie –„Portret z pamięci” wspomina o tym, jak w 1948 roku lokalni urzędnicy usiłowali namówić Hofmana do zmiany nazwiska, bo ma zbyt niemieckie brzmienie. W obronie artysty stanął poeta, ówczesny prezes ZAiKS-u, Stanisław Ryszard Dobrowolski, który radził cynicznie, aby Hofman zmienił nazwisko na Matejko (wszak mistrz Jan też był pół Polakiem, pół Czechem). Władze komunistyczne wciąż czepiały się artysty – a to nie podobał im się ślub kościelny Hofmana, a to, że nie pracował na etacie, co rodziło pytania, z czego żyje itp. Z perspektywy dzisiejszej rzeczywistości aż trudno sobie wyobrazić, ile bólu kosztowało to wszystko człowieka o anielskiej dobroci, prostoduszności i wręcz dziecięcej naiwności, a w dodatku schorowanego i będącego u schyłku życia.
Powoli jednak życie artystyczne zaczęło przynosić Hofmanowi satysfakcję: we Wrocławiu zorganizowano wystawę prac artysty, około 72 płócien z różnych okresów twórczości, w 1952 roku otrzymał odznaczenie – Sztandar Pracy II klasy przyznany przez Radę Państwa. Artysta cieszył się coraz większym zainteresowaniem, a dom w Szklarskiej Porębie odwiedzali liczni przyjaciele malarza, artyści i wielbiciele. Powstawały dzieła, które są jakby testamentem malarza, m.in.: tryptyk Trzej wieszczowie, Skrzypek, Homer, 10 Przydrożnych kapliczek, Szczęśliwa matka.
W 1961 roku pochodząca z Wileńszczyzny hrabina Janina Umiastowska zorganizowała w Ośrodku Sztuki „Quo vadis” w Rzymie Międzynarodową Wystawę Portretu. Obrazem, który wzbudził największe zainteresowanie był Autoportret Wlastimila Hofmana. Ukoronowaniem zaś jego drogi artystycznej było odznaczenie artysty Krzyżem Komandorskim i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski – były to najwyższe odznaczenia państwowe w ówczesnej Polsce. Hofmanom przydzielono też na własność zamieszkiwany przez nich domek w Szklarskiej Porębie.
Obrazy Hofmana mają charakterystyczny, indywidualny rys, jak malarstwo Amadeo Modiglianiego. Z nikim tych dzieł nie można pomylić. Hofman malował obrazy o różnej tematyce: religijnej, antycznej, baśniowej i fantastycznej, a także szeroko rozumianej – folklorystycznej. Z jego dzieł wyrosłych z symbolizmu emanuje tajemniczość; artysta pokazuje przemijanie, życie, śmierć. Zachwyt budzi piękno scen rodzajowych w charakterystycznych dla artysty barwach. Na aukcjach wciąż spotyka się obrazy Hofmana i zawsze znajdują się wielbiciele jego malarstwa, bo jest ono polskie, ciepłe i po prostu doskonałe. Niemniej wydaje się, że jest on nieco zapomnianym artystą.
Alicja Twardowska