Odbiór twórczości Józefa Chełmońskiego nie jest dziś oczywisty. Z jednej strony ciąży na nim odium Babiego lata czy Bocianów, których reprodukcje, nie zawsze najlepszej jakości, wisiały swego czasu w wielu polskich domach. Z drugiej jednak, gdy spojrzeć na jego prace świeżym okiem, wyzbyć się skojarzeń utrwalonych jeszcze ilustracjami w podręcznikach szkolnych, można rozkochać się w nim na nowo. Poszukać ukojenia, fascynacji światem, który artysta dla nas zachował. A już zupełnie najlepiej jest osadzić tę twórczość w czasach mu współczesnych, bo tylko wtedy będziemy w stanie docenić, jak wiele wniósł do rozwoju polskiego malarstwa.
Na wystawie w warszawskim Muzeum Narodowym prezentowanych jest 119 obrazów i kilkadziesiąt rysunków. Są tu sceny z życia wiejskiego, polowania, końskie zaprzęgi i naznaczone symboliką pejzaże. Przyroda i wieś towarzyszyły Chełmońskiemu od dzieciństwa. Chętnie dokumentował świat, który znał od podszewki. A że miał fotograficzną wręcz pamięć (której zresztą bardzo zazdrościli mu koledzy po fachu), odtwarzanie scen przychodziło mu z łatwością.
Oddawał doskonale temperament mieszkańców wsi, ich codzienne zajęcia i rozrywki. Poszedł jednak o krok dalej – upodmiotowił ich. Zyskali oni indywidualny rys, charakter. Weźmy taką na przykład „Sielankę” (1885). Dwójka młodych ludzi odpoczywa na łonie natury. On gra na skrzypcach, a ona słucha – zamyślona, tęsknie wpatrująca się gdzieś w przestrzeń, uduchowiona. Okazuje się, że marzenie nie jest przywilejem jedynie salonowych dam. Także przedstawiciele prostego ludu mają swoje pragnienia, potrafią być sentymentalni, nostalgiczni. Wybór na bohatera obrazu muzykującego chłopaka i pogrążonej w myślach dziewczyny z brudnymi stopami, ukazanych na szarej, gliniastej ziemi, dla niejednego bywalca salonów był w tamtych czasach nie do zaakceptowania. Podobnie zresztą było z „Babim latem”. Rozmarzone dziewczę leży na ziemi, obok niej kostur, pod nią łachmany. Unurzane w piachu stopy kolą w oczy, bo są najbliżej oglądającego. Ręce też, a zwłaszcza brud wokół paznokci. Jest jednak w tej dziewczynie coś pięknego. Artysta eksponuje elementy stroju, koszulę z szerokimi rękawami spiętymi niebieskim sznurkiem, hafty, korale, medalik na sznurku i pierścionek na palcu wskazującym. Za każdym razem gdy portretuje lud, pokazuje, że swoich bohaterów lubi i ceni, udowadniając, że są oni warci, by ich malować.
Sympatią ewidentnie darzy też oracza z obrazu „Bociany” (1900). Mężczyzna jest w trakcie wiosennej orki, siadł właśnie ma trawie, by zrobić sobie przerwę i spożyć posiłek przyniesiony przez syna. Obaj spoglądają w niebo na nadlatujące bociany, które zwiastują nadejście wiosny. Cieszy ich ten widok, bo ptaki są symbolem szczęścia; według ludowych wierzeń miały moc pozytywnego oddziaływania na rzeczywistość, przynosiły błogosławieństwo gospodarzom, w sąsiedztwie których uwiły gniazdo. To znak urodzaju, dostatku, zdrowia. Chełmoński wsłuchiwał się w mądrość ludu, szanował proste, zgodne z naturą życie chłopów. Ludzie wsi byli z przyrodą zjednoczeni, żyli według jej rytmu, zgodnie z regułami, które ta narzucała. On sam jako dojrzały już człowiek, osiedliwszy się w Kuklówce pod Grodziskiem Mazowieckim, wybrał dla siebie taki model życia.
Chełmoński kochał zwierzęta i miłość ta objawiała się na każdym kroku – w życiu i w pracy twórczej. Na jego obrazach pojawiają się psy, konie, krowy, wilki. I ptaki, do których miał szczególny stosunek – bąki, kuropatwy, dropie, czajki, czaple, jastrzębie, sójki, głuszce, słomki, kaczki. Odmalowywał je pieczołowicie, dopracowując najdrobniejsze detale, dbając o kolorystykę, kształt, ale też obserwując charakterystyczne zachowania konkretnych gatunków.
Nie można tu pominąć koni, które fascynowały artystę. Pojawiają się jako element scen rodzajowych, ale bywają też głównym tematem płócien. Jak choćby znana „Czwórka” (1881). Tego akurat obrazu na warszawskiej wystawie nie ma, ale pokazano wiele innych, w tym „Sannę” (1879) będącą repliką jednego z najsłynniejszych obrazów Chełmońskiego, „Powrót z balu”. Koński galop, ekspresja i pęd kontrastują ze statyczną pozą zasiadającej w saniach damy. Spod kopyt zwierząt rozbryzguje śnieg, płaszcz woźnicy i końskie grzywy porywa wiatr, tymczasem znieruchomiała kobieta opada leniwie na oparcie sań.
Pęd dzikich bestii widoczny jest też na innych płótnach, w tym „Napad wilków” (1882) czy „W podróży” (1878). Dynamika dzieł Chełmońskiego wielu współczesnych mu odbiorców sztuki wręcz raziła. Dzikie nieokiełznane bestie nie przekonywały wychowanych na akademickich wzorcach miłośników sztuki. Podobnie jak i kolorystyka, jaką stosował.
Zarzucano malarzowi, że posługuje się ograniczoną paletą barw, a Bolesław Prus (który estetyki malarza nie akceptował) podsumował to stwierdzeniem: „ekstrakt z brudnej ścierki”. Jednak szarości, brązy, czernie i inne przygaszone kolory uwydatnione w pejzażach wsi pogrążonej w jesiennej mgle czy w wiosennych roztopach doskonale oddają specyfikę ukraińskich stepów i mazowieckich łąk. Artysta potrafił jednocześnie tchnąć ożywczego ducha, gdy odmalowywał letnią porę. Można tu wspomnieć choćby obraz „Bąk” (1891) czy „Matula są” (1871). A jak pięknie operuje światłem! Blask jutrzenki jaśniejącej pudrowym różem i żółcią, nieśmiałe jasne promienie wyłaniające się zza chmur w smętny jesienny dzień, ostra pomarańcz słońca gasnącego za śnieżnym bezkresem – wszystko to odmalowywał niezwykle pięknie i wymownie…
Poruszający jest szczególnie ostatni etap twórczości Chełmońskiego. Gdy po światowych wojażach artysta osiadł w mazowieckiej Kuklówce, zatopił się na dobre w naturze, szukając w niej pierwiastka duchowego. Kontemplował ją, wsłuchiwał się w jej głos, poddał się jej tak, jak poddawali się jej regułom chłopi, których przez całe lata intensywnie obserwował. Może uznał, poznawszy życie w różnych jego odsłonach, że los ludzi, którzy związali się z ziemią, naturą, wpisując się w cykl przyrody, jest najdoskonalszy? W tym czasie stawał się coraz bardziej religijny, stronił od ludzi. Przedstawiał świat, operując prostymi motywami i wyciszoną kolorystyką. Jego artystyczna wizja świata tchnęła wręcz boską obecnością.
Tę wystawę trzeba zobaczyć. Przynosi ukojenie, zachwyca pięknem, wzrusza. Świat prezentowany przez Chełmońskiego przeminął, niewiele już z niego zostało. Ale w obrazach artysty zachowały się fragmenty tamtej rzeczywistości. One są jak puzzle, które możemy ułożyć w całość, chłonąc specyfikę minionych czasów. Przy czym nie jest to tylko kronika wydarzeń historycznych. To artystyczne wizje, które swego czasu wywołały w sztuce niemałe zamieszanie. Spróbujmy dziś poszukać własnego klucza do ich odczytania. Satysfakcja gwarantowana!
Monika Borkowska
Józef Chełmoński / 27 września 2024 – 26 stycznia 2025 / Muzeum Narodowe w Warszawie