Klakierzy działali prężnie w XIX wieku, wyrażając za pieniądze aplauz albo dezaprobatę. Stali za sukcesem części artystów i teatrów. Praktyka ta była kontynuowana jeszcze na początku XX wieku. Płatnymi owacjami zarabiał na lekcje śpiewu m.in. nieopierzony młodzieniec Mieczysław Fogg.
Słowo „klakier” pochodzi od francuskiego „claqueur”. Dziś nacechowane jest negatywnie – to osoba gorliwie przytakująca komuś. Ale pierwotnie było to zajęcie zarobkowe, polegało na oklaskiwaniu aktora lub widowiska za pieniądze. Kupując „klaki” artyści budowali swój pozytywny wizerunek, a właściciele teatrów zdobywali renomę. Historia klakierów sięga dawnych czasów. Wspomina się tu postać cesarza Nerona, który zmuszał żołnierzy do niezwykle emocjonalnych reakcji na swoje występy. Pozytywną aurę budował w ten sposób wokół siebie również francuski poeta z XVI wieku Jean Daurat, który rozdawał część biletów na przedstawienie swoich sztuk w zamian za obietnicę sowitych oklasków. Ale również w teatrze antycznym, średniowiecznym czy renesansowym stosowano różne zachęty wobec publiczności, by nagradzała ciepło występy aktorów.
Opłacanie klakierów stało się powszechną praktyką w XIX-wiecznej Francji. Francuskich klakierów w następujący sposób opisał Władysław Kopaliński, którego słowa przytacza Narodowe Forum Muzyki: „Claqueurs dzielili się na: 'commisaires’, którzy uczyli się sztuki na pamięć, aby móc zachwalać jej zalety, 'rieurs’, którzy śmiali się głośno z dowcipów i żartów, 'pleureurs’, głównie kobiety przykładające do oczu chusteczki w momentach wzruszających; 'chatouilleurs’ wprawiający widzów w dobry humor i 'bisseurs’, których zadaniem było wołać «bis!»”.
Brawa, gwizdy, „pojedynki„
W prasie pojawiały się ogłoszenia, w których zamieszczano cenniki za usługi klakierskie. Opłacone osoby, rozsiane po widowni, wznosiły okrzyki, domagały się bisów, śmiały się do łez, gdy taki był zamysł twórców spektaklu i płakały, gdy akcja przybierała nostalgiczny charakter. I nie chodziło tu tylko o zaspokojenie próżności artystów, ale o ich zawodową przyszłość. Najbardziej oklaskiwani, gorąco przyjmowani śpiewacy czy aktorzy, którzy podrywali widownię i wywoływali gorące emocje, mogli liczyć na wyższe gaże, byli chętniej obsadzani i zapraszani do występów. Z kolei dobrze przyjmowane spektakle dłużej utrzymywały się na afiszu.
Aplauz zazwyczaj pojawiał się na znak szefa klakierów, który wykonywał umówiony gest. Wówczas za sprawą opłaconych osób w różnych częściach widowni rozlegały się brawa i okrzyki. Zdarzało się, że rywalizowały ze sobą dwie grupy klakierów, sprzyjające różnym gwiazdom. Tego rodzaju pojedynki nie były rzadkością. Bywało, że opłacano ludzi, by ostentacyjnie wyrażali dezaprobatę i niezadowolenie. W tym przypadku celem było skompromitowanie konkretnego aktora czy spektaklu. Wygwizdywano artystów, śmiano się w niewłaściwych momentach, podważając umiejętności aktorskie występujących, buczano na śpiewaków. Stała za tym zazwyczaj konkurencja.
Klakierzy zajmowali nierzadko stałe miejsca na widowni i byli doskonale znani widzom, którzy regularnie odwiedzali teatry. Jednak sporadyczni uczestnicy wydarzeń kulturalnych nie zawsze mieli świadomość, że żywe reakcje, których byli świadkami, są usługą za pieniądze. Publiczność przejmowała zachowania oklaskiwaczy, dołączając do pochwalnego chóru. Ostatecznie często dochodzono do wniosku, że nawet świetna sztuka bez tego typu wspomagania wypada blado przy przeciętnych spektaklach sowicie nagrodzonych oklaskami. Dlatego powszechnie korzystano z usług klakierów. Klakierski biznes z czasem został sformalizowany. Stało się to w 1820 roku, kiedy to dwaj Francuzi, Sauton i Porscher, założyli w Paryżu firmę L’Assurance des Succés Dramatiques, co można przetłumaczyć jako „zapewnienie sukcesu przedstawienia”. Panowie uwielbiali operę i od niej zaczęli swój biznes. Drobna opłata gwarantowała wystawiającemu wrażenie ciepłego przyjęcia.
Nie wszyscy jednak bezkrytycznie przyjmowali płatne owacje. Wskazać tu można choćby Gustawa Mahlera, który uznawał to za praktykę niegodną artysty. Dlatego ogłosił, że nie życzy sobie oklasków podczas publicznych występów. Chciał odciąć się w ten sposób od podejrzeń, że mógłby być oklaskiwany za pieniądze, „kupując” sprzyjającą mu publiczność.
Co połączyło Fogga i Wokulskiego?
Klakierem był przez chwilę Mieczysław Fogg, legenda polskiej sceny muzycznej. Zanim zrobił karierę, imał się różnych zajęć, by opłacić kosztowne lekcje śpiewu. Później zresztą sam korzystał z usług „oklaskiwaczy”. „(…) kiedy jeszcze nie miałem możliwości zarabiania występami na ślubach, urodzinach i pogrzebach, przez pewien czas byłem klakierem. Moim szefem został niekoronowany król warszawskich klakierów, Rudy Bronek (…). W wiele lat później, gdy doszedłem do rangi solisty, sam korzystałem z usług nieocenionego Bronka – najpierw w 'Qui pro quo’, później w 'Bandzie’. Po raz ostatni Rudy Bronek klakierował mi w 1939 roku w teatrzyku rewiowym 'Ali Baba’ na Karowej, w słynnej rewii satyrycznej na III Rzeszę 'Orzeł czy rzeszka’” – pisał.
Ostrogi klakiera, jak pisze we wspomnieniach „Od palanta do belcanta”, zdobywał głównie w operze. „Do moich zadań należało na przykład zajęcie 'warty’ w loży prosceniowej, skąd w odpowiednim momencie – gdy soliści wychodzili po skończonym akcie lub po finale, pokłonić się publiczności – musiałem rzucić w kierunku Bronkowego klienta bukiet kwiatów lub też goździki czy róże luzem. Trzeba było być dobrym 'strzelcem’, aby tym pachnącym dowodem adoracji trafić z odległości 8-10 metrów prosto w ręce adresata. Początkowo moje oko nowicjusza zawodziło, toteż zdarzało się, że kwiaty wpadały do orkiestronu i szef musiał je spisać na straty. Rzucając naręcza kwiatów musiałem jednego dnia wołać: – Brawo Dygas, brawo! – a nazajutrz wykrzykiwać to samo pod adresem Gruszczyńskiego” – wspominał. Oprócz tego należało krzykiem i brawami zarażać innych widzów, prowokować wywoływanie konkretnych gwiazd itd.
Piosenkarz zauważał, że klakierzy potrafili pracować bardzo precyzyjnie. „Inicjując na przykład aplauz po kończącej się arii, klakier umiał 'wśliznąć’ się z brawami w ostatnią nutę utworu i zaraźliwie pobudzał widownię do oklasków”. Jak pisał, Rudy Bronek, król warszawskich klakierów, przez wiele lat pracował dla słynnych artystów Operetki i Opery, w tym dla Lucyny Messal, Wiktorii Kaweckiej, Józefa Redo, Władysława Szczawińskiego, Ignacego Dygasa czy Stanisława Gruszczyńskiego.
Do historii przeszły pojedynki klakierów-fanów dwóch konkurujących ze sobą aktorek – Marii Wisnowskiej i Jadwigi Czaki. Działali oni niczym kibice skandujący na cześć swoich drużyn. Klakierami miał też „dyrygować” Wokulski w „Lalce” Bolesława Prusa. Nieszczęśnik zakochany bez reszty w Izabeli Łęckiej próbował dogodzić jej wszelkimi możliwymi sposobami, również nagradzając aktora – Rossiego – którym zachwycała się kobieta. „Kiedy piękne oblicze panny Izabeli wyrażało najwyższy zachwyt, wtedy Wokulski pocierał sobie ręką wierzch głowy. A wówczas, jakby na komendę, z galerii i z paradyzu odzywały się gwałtowne oklaski i wrzaskliwe okrzyki: „Brawo, brawo Rossi!”.
Społeczeństwo w XIX wieku było świadome istnienia klakierów i tolerowało ich. Pojawiały się pewne pozytywne aspekty działań opłaconych oklaskiwaczy. Był to sposób na zachęcenie do żywszego reagowania chłodnej publiczności z wyższych sfer, na obudzenie ospałych, na dodanie odwagi młodym artystom, którzy potrzebowali potwierdzenia, że to, co robią, jest dobre. Z drugiej jednak strony nierzadko promowano przeciętność, a prawdziwa opinia publiczna nie miała szans przebić się ze swoimi reakcjami. Oceny nie były uczciwe i wiarygodne. Zjawisko to bywało irytujące zwłaszcza wtedy, gdy za pieniądze w czyimś interesie niszczono wizerunek konkretnego artysty czy teatru. Praktyka ta w XX wieku stopniowo zanikała, ustępując nowym narzędziom marketingowym. Kiedyś kupowano „klaki”, dziś nie jest rzadkością kupowanie „lajków”, „fanów” i zasięgów. Inne czasy, inna technologia, inne możliwości, ale cel ten sam.
Monika Borkowska