Mija rok od śmierci Romualda Twardowskiego. Mamy wyobrażenie, jakim był kompozytorem, jego muzyczny język trafia do wielu wykonawców, dyrygentów i melomanów. Ale wiele osób zastanawia się też, jakim był człowiekiem. Ci, którzy mieli z nim do czynienia, mówią o nim zawsze bardzo ciepło i z wielką sympatią. Z czego to wynika?
Z pewnością był nietuzinkowy i wyjątkowy. Miał specyficzną wrażliwość. Czasem przypominał dziecko – był ciekaw świata, potrafił zachwycić się drobnymi rzeczami, na które przeciętny człowiek nie zwraca uwagi. Z drugiej jednak strony miał nieco staroświeckie maniery, wykazywał silne przywiązanie do tradycji, co jednych drażniło a innych dziwiło. Był niezwykle interesującym rozmówcą, humanistą o rozległej wiedzy. Potrafił barwnie opowiadać. Ci, którzy tego kontaktu doświadczyli, nie potrafili być już wobec niego obojętni.
A w życiu prywatnym? Był uparty czy uległy? Spokojny czy porywczy? Cierpliwy czy popędliwy?
Był uparty. Czasem bywał nerwowy i porywczy. Zdarzały się wybuchy emocji, ale to nigdy nie przekładało się na tak zwane ciche dni w naszym domu. Atmosfera szybko się oczyszczała i chwilę później wracaliśmy już do normalności. Cierpliwością na pewno wykazywał się w pracy i wobec syna Adama. Natomiast problemy domowe starał się rozwiązywać jak najszybciej, od ręki, byle by szybko się ich pozbyć.
Był towarzyski?
Och tak! Uwielbiał gości, spotkania towarzyskie. Prowadziliśmy dom otwarty, znajomi chętnie nas odwiedzali. Romuald dość szybko stawał się jedynym mówcą. Wszyscy z zachwytem słuchali jego interesujących opowieści. Nigdy nie prawił banałów. Znał się na muzyce, ale też na sztukach plastycznych, literaturze (sam pisał libretta swoich oper), kochał historię. Nic dziwnego, że ludzie do niego lgnęli. Natomiast trudno było z nim dyskutować, bo nikt nie potrafił odeprzeć jego argumentów. Był apodyktyczny, zawsze racja była po jego stronie. Budził respekt. Nikt nie miał odwagi przeciwko niemu się zbuntować. Bardzo dominował. Choć trzeba też przyznać, że doceniał interesujących rozmówców.
Miał poczucie humoru?
Tak, ale specyficzne. Wielu dowcipów nie rozumiał, nie trafiały do niego. Lubił natomiast humor żydowski, zaczytywał się także w felietonach Wiecha.
Jak pracował? Zaszywał się na długie dni i tygodnie w swoim gabinecie?
Miał swój pokój, a w nim pianino marki Bechstein. Komponował przy instrumencie. Twierdził, podobnie jak Strawiński czy Lutosławski, że tworzenie nie jest sprawą natchnienia, a jeśli już – to w niewielkim stopniu. Należy wykonać konkretną pracę, nierzadko żmudną. Wychodził z założenia, że kompozytor powinien wstawać rano i pracować. Tak też robił. Spędzał w gabinecie po kilka godzin każdego dnia, czasem znikał tam na dłużej. Romuald nie był jednak typem człowieka, który odcinał się w tym czasie na dobre od domowników. Starałam się mu oczywiście nie przeszkadzać, nie rozpraszać go, ale to nie znaczy, że nie było z nim kontaktu.
Szukał dystansu do swoich kompozycji? Wracał do nich po jakimś czasie, gdy się już „odleżały”?
Tak, gotowy materiał odkładał na później i robił kilkudniową przerwę. Moim zdaniem każda książka, wiersz, utwór muzyczny – wymagają refleksji. Trzeba po jakimś czasie spojrzeć na swoje dzieło na nowo. Czasem mąż pytał mnie o opinię na temat utworu czy jego fragmentu, ale nawet gdybym coś skrytykowała i tak pozostałby przy swojej wizji. Miałam wrażenie, że szukał jedynie potwierdzenia, że wszystko, co komponuje, jest dobre. Natomiast zdarzało się, że sam nanosił korekty podczas prób orkiestry bądź chóru. Gdy coś brzmiało nie tak, jak sobie wyobrażał, wprowadzał zmiany do partytury.
Lubił pisać na zamówienie? To go motywowało, czy czuł się przyparty do muru terminami i zobowiązaniami?
Bardzo lubił tworzyć na zamówienie. Wtedy się mobilizował. Zawsze dobrze się przygotowywał do takiej pracy. Ustalał zarys utworu, instrumentarium. Kiedyś Maciej Wojtyszko zaprosił męża do napisania muzyki do filmu „Ognisty Anioł”. Wojtyszko podkreślał później, że Romuald doskonale wyczuwał każdą scenę. Muzyka potęgowała efekt zamierzony przez reżysera. Potrafił maksymalnie nasycić poszczególne sceny emocjami. Gdy miał konkretny utwór do skomponowania, od początku wiedział, do czego zmierza i zabierał się do systematycznej pracy. Wprawiało go to nawet w euforię.
A jak odpoczywał? Jak się relaksował?
Gdy był młodszy, każdego lata wyjeżdżaliśmy na długie wakacje do Włoch lub do Paryża. Podczas letnich wojaży dużo zwiedzaliśmy. A jeśli chodzi o inne formy relaksu, zdarzało mu się leżeć z zamkniętymi oczami; wtedy rozmyślał, niczym konkretnym się nie zajmując. Chadzał na spacery i na koncerty. Otaczał się muzyką również w domu. Lubił Czajkowskiego Strawińskiego, Ravela, Rachmaninowa. Słuchał muzyki, chodząc po pokoju. Poza tym bardzo dużo czytał, był stałym bywalcem osiedlowej biblioteki. Interesowały go różne książki, w tym także historyczne czy biograficzne. Ale generalnie był bardzo pracowity, nie miał zbyt dużo przestrzeni na relaks. Był mistrzem w gospodarowaniu czasem, tę umiejętność od niego przejęłam.
Był człowiekiem o szerokich horyzontach. Poświęcił się muzyce, ale interesowały go też malarstwo, rzeźba, architektura, wspomniana już historia.
To prawda, był bardzo wrażliwy na szeroko rozumianą sztukę. Znał się na niej. Wszak od dzieciństwa obcował z niezwykłą architekturą, bo wychowywał się w Wilnie. Dorastał w mieście pełnym zabytków, bywał w starych pięknych kościołach, w cerkwiach, podziwiał tamtejsze rzeźby, obrazy. Późniejsze podróże – m.in. do Egiptu, Grecji, do Francji – umożliwiły mu zapoznanie się z bogatym dorobkiem kulturowym innych krajów. Zwiedzał, zapamiętywał fakty, czytał o sztuce. Łapczywie chłonął kulturę różnych zakątków świata. Doświadczenia te wykorzystywał później w swoich kompozycjach. Wystarczy wspomnieć choćby „Album włoski” czy „Fantazję hiszpańską”.
Był pedagogiem. To ważna część jego życia. Czy praca na uczelni przynosiła mu satysfakcję?
Na pewno nie robił tego dla pieniędzy. Bardzo lubił pracę ze studentami, był towarzyski, chętnie podejmował z nimi dyskusję. Starał się zarazić ich miłością do innych dziedzin sztuki. Nie ograniczał się do przekazywania wiedzy na temat muzyki. Zależało mu na tym, by wypuścić spod swoich skrzydeł światłych, obeznanych z kulturą młodych ludzi. W tych czasach na egzaminach z teorii muzyki nie były rzadkością pytania o malarstwo Hieronima Boscha czy o klasyczną architekturę. Można było też być przepytanym z literatury.
Jak był postrzegany przez studentów?
Na uczelni mówiono o nim „Twardziel”. Był dokładny i precyzyjny. Krążyły o nim legendy, opowiadano dowcipy, czasem się z niego podśmiewano. Nie miało to jednak nic wspólnego z brakiem szacunku. Był barwną postacią, inną niż pozostali wykładowcy. Mógł sobie na to pozwolić. Studenci go lubili, odwiedzali go, chętnie wykonywali jego utwory. Romuald bywał bezpośredni, przełamywał bariery. Zagajał na korytarzu młodych ludzi, pytając, jak się czują, co porabiają. Gdy trzeba było, wyciągał pomocną dłoń.
A jakie były początki Państwa znajomości?
Poznałam go na drugim roku studiów. W kolejnym roku nie miałam z nim zajęć, dopiero na czwartym roku znów trafiłam na lekcje z instrumentacji. Wtedy zapragnął obejrzeć moje prace z poprzedniego roku. Zaprosił mnie do domu, było wino, kolacja. Pamiętam, że przygotował sałatkę, w której zgrzytał piasek. Pewnie nie umył pieczarek (śmiech). Zafascynował mnie zarówno on sam, jego życie, jak i cały artystyczny świat, który go otaczał. Zabierał mnie do kina, na koncerty, na premiery i do teatru. Było cudownie. Szybko zmieniłam się z nieśmiałej dziewczyny z małego miasteczka (pochodzę z Radzynia Podlaskiego) w ciekawą życia młodą kobietę.
Różnica wieku nie była przeszkodą?
Dzieliło nas ponad dwadzieścia lat, ale nigdy nie widziałam w tym problemu. Byliśmy razem przez 43 lata. Nie wchodziliśmy sobie w drogę. Brałam z tego związku to, co najlepsze, co nas łączyło. Choć wiadomo, że po drodze bywało różnie, szczególnie gdy przybyło obowiązków po tym jak na świat przyszło dziecko. Drażniło mnie też, że chwalił mnie za najlepsze pączki świata, najlepszą szarlotkę, najlepsze kołduny, ale nie za to, co robiłam w muzyce, a dla jego muzyki zrobiłam wiele. Choć zdarzyły się wyjątki – docenił moją książkę „W partyturze życia”. Gdy się z nią zapoznał, powiedział: „Tak pięknej książki nie czytałem od lat”. I mnie ucałował. Tego nigdy nie zapomnę… Poczułam się też doceniona, gdy podziękował mi, odbierając w 2020 roku z rąk Prezydenta RP Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Było mi bardzo miło.
Pochodził z Wilna. Czy oswoił się z Warszawą, czy miał poczucie osierocenia i wyobcowania?
Czuł się tu dobrze, choć Wilno zostawiło trwały ślad w jego sercu. Wyjechał stamtąd w wieku 27 lat, był już w pełni ukształtowanym człowiekiem. Przeżył tam dzieciństwo i młodość. Wilno określiło go na całe życie. Wracał tam chętnie. I nie były to tylko powroty do placów, ulic i budynków, ale podróże duchowe, niezwykle emocjonalne. Zwłaszcza gdy żyli jeszcze jego znajomi. Wykonywano tam często jego utwory, w Wilnie nagrał też płytę. Miał z czasów młodości mnóstwo pięknych wspomnień, o czym pisał w swoich książkach : „Było, nie minęło” i „Wilno, moje miasto”. Wacław Kisielewski, z którym się przyjaźnił, często mawiał, że „Twardowski nigdy z Wilna nie wyjechał”. Mnie zaś powiedział pod koniec życia, że gdyby Wilno było polskie, to zamieszkałby tam na stałe. Ja zresztą też zakochałam się w Wilnie, wiele razy tam bywałam.
Dożył sędziwego wieku, zmarł mając 94 lata.
Nie przyjmował do wiadomości, że w pewnym wieku trzeba się „zaprzyjaźnić” z lekarzami, badaniami i lekami. Nie dbał o siebie, uznał, że jakoś to będzie. Nawet gdy stwierdzono, że przeszedł zawał, nie chciał poddać się leczeniu szpitalnemu. Bardzo się przed tym wzbraniał. Ostatecznie wezwałam karetkę pogotowia, ale mimo dobrej opieki lekarskiej nie odzyskał dawnej kondycji. Po wyjściu ze szpitala było trochę lepiej, ale to nie oznaczało, że stanie na nogi, tylko że jeszcze trochę pożyje. Tych kilka miesięcy, gdy opiekowałam się nim pod koniec jego życia, było najpiękniejszym okresem w naszym małżeństwie. Okazaliśmy sobie tyle miłości… Chyba nigdy wcześniej nie było między nami takiej bliskości. Zgasł na moich rękach. Śmierć, nawet jeśli się jej spodziewamy, zawsze jest zaskoczeniem…
Nie ustaje Pani w wysiłku, by pielęgnować pamięć o nim.
Zawsze powtarzałam, że nie zrobił kariery na miarę swojego talentu. Jego dzieła operowe, baletowe są świetne, niestety rzadko są wystawiane. Chciałabym móc obejrzeć na scenie ponownie choćby „Marię Stuart” czy „Lorda Jima. Będę dalej zajmowała się jego twórczością, nie stawiam przed sobą już żadnych innych celów. Będę organizowała koncerty, konkursy m.in. w szkołach muzycznych jego imienia, nieustannie o nim przypominając. On jest tego wart. Jego muzyka jest tego warta…
Dziękuję za rozmowę.
Romuald Twardowski (17 czerwca 1930 – 13 stycznia 2024) to znany i ceniony polski kompozytor i pedagog. Pochodził z Wilna. Uczył się gry na skrzypcach, fortepianie i organach. Studiował kompozycję u Povilasa Tamuliūnasa i Juliusa Juzeliūnasa w Państwowym Konserwatorium Litewskim w Wilnie, następnie kontynuował studia kompozytorskie u Bolesława Woytowicza w Warszawie. Uczył się też u Nadii Boulanger w Paryżu. Przez lata wykładał na warszawskiej Akademii Muzycznej. Jego muzyczny język łączy nowe ze starym. Nawiązuje do tradycji, ale jednocześnie wykorzystuje elementy nowych technik kompozytorskich. Dzięki swemu uniwersalnemu brzmieniu muzyka Romualda Twardowskiego trafia do szerokiej rzeszy melomanów.
Monika Borkowska