Krzysztof Herdzin, Robert Kubiszyn i Czarek Konrad zgotowali na zakończenie festiwalu jazzowego w Radziejowicach taki finał, że do dziś trudno się otrząsnąć. Na scenie iskrzyło, na widowni nie mniej. Jak za starych dobrych czasów…

Ten skład dostarczał miłośnikom jazzu najpiękniejszych muzycznych wrażeń przez wiele, wiele lat. Ponad dwie dekady temu w klubie Tygmont na Mazowieckiej w Warszawie grywali regularnie. Wtedy topowi muzycy był na wyciągnięcie ręki i można było mieć pewność, że jak nie w tym tygodniu to w następnym na pewno będzie można posłuchać muzyki w ich wykonaniu.

Dziś takich okazji jest zdecydowanie mniej, wspólny koncert jest więc wielkim świętem. Nie tylko dla słuchaczy, ale i dla samych muzyków. Każdy z nich realizuje swoje projekty w różnych składach – jazzowych, klasycznych i rozrywkowych. Tęsknią za wspólnym graniem tak jak my za nimi. Za wolnością na scenie, za swobodą i świetną zabawą. Mówił zresztą o tym wprost Krzysztof Herdzin na początku koncertu. – Tęsknimy za tym trio, bo wspólne granie daje nam od zawsze maksymalną satysfakcję – mówił. Podkreślał, że członków zespołu łączy szczególna przyjacielska więź, a do tego nadają na tych samych muzycznych falach. – To, że na siebie trafiliśmy i możemy razem występować, to największy dar od losu, największa radość – zaznaczał.

Krzysztof Herdzin po raz pierwszy spotkał się z Czarkiem Konradem w 1989 roku, z kolei wspólne projekty z Robertem Kubiszynem realizuje od ponad dwudziestu lat. Tę zażyłość widać i słychać. Muzycy doskonale wiedzą, w jakiej przestrzeni chcą się poruszać. Nie potrzebują słów, nawet gestów, by wytyczyć kolejną ścieżkę. W pół tonu są w stanie odczytać swoje intencje. A do tego doskonale się bawią. Pojawiające się na scenie co jakiś czas szelmowskie spojrzenia i uśmiechy zapowiadają kolejną muzyczną pułapkę, jaką na siebie zastawili. Wychodzą z tych zasadzek bez uszczerbku, z roześmianymi twarzami i błyskiem z oku. Najczęściej krążą te figle wokół rytmu i akcentów. I tak raz sekcja zostawia pianistę, opóźniając o ułamek sekundy sekwencje dźwięków, kiedy indziej pianista chwyta się tego samego rozwiązania. Ale z jaką gracją panowie się „potykają”, jak piękny bywa ten „chromy” pochód! W końcu wracają do wspólnego tempa, mając poczucie naprawdę dobrze zrobionej roboty!

Krzysztof Herdzin zostawia dużo przestrzeni na popisy pozostałych członków zespołu. Bardzo sprawiedliwie dzieli czas na scenie. To wyjątkowy walor, zwłaszcza jak ma się w składzie Roberta Kubiszyna i Czarka Konrada. Ich solówki są energetyczne i nieschematyczne, muzycy uwodzą pomysłami, a ich siła rażenia jest ogromna. Każdy z nich jest niezwykłą osobowością, nic dziwnego, że „produkt”, który razem tworzą, jest niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju.
Herdzin lawiruje między projektami jazzowymi a klasycznymi i doskonale odnajduje się zarówno w jednych jak i drugich. W jego improwizacjach dominuje myślenie harmoniczne, bardzo mocno opiera się na rytmie. Co ważne, jest niezwykle wyczulony na kontakt z klawiaturą, dba ponad miarę o jakość dźwięku. To z pewnością wynik obcowania z klasycznym repertuarem. Instrument brzmi pod jego palcami wyjątkowo, co dodaje smaku jego grze.

Robert Kubiszyn zachwyca sprawnością techniczną, ale też niezwykłą czujnością. Wsłuchuje się intensywnie w muzyczne propozycje innych członków zespołu i nawiązuje do nich w swoich solówkach czy akompaniamencie. Cechuje go doskonałe wyczucie pulsu, niezwykła muzykalność, kunszt i precyzja. Nic dziwnego, że jest rozchwytywany wśród jazzmanów – nagrał ponad 80 płyt jako muzyk sesyjny, a kalendarz koncertowy ma zawsze wypełniony.

Z kolei Czarek Konrad jest wyjątkowym perkusistą. Mam wrażenie, że na swoich bębnach potrafiłby zagrać nawet symfonię Mahlera. Jest bardzo wrażliwy, przywiązuje ogromną wagę do kolorytu brzmienia. Perkusja w jego rękach jest instrumentem narracyjnym, nie tylko rytmicznym. W samej sferze rytmicznej nie ma dla niego ograniczeń. To muzyk o niezwykłej sile i ekspresji. Bywa wulkanem energii, a kiedy indziej odmalowuje przy pomocy bębnów niezwykle subtelne obrazy. Słucha muzycznych kompanów, nieustannie wchodzi z nimi w dialog, myśli przestrzennie. Niebywały talent…

W niedzielny wieczór trio wykonało szereg utworów skomponowanych przez Krzysztofa Herdzina, m.in. „Keith And His Teeth”, „Almost after”, „Still searching”, ale też standardy, w tym autorstwa Herbiego Hancocka. Na koniec pojawił się legendarny „Pięciak”, który ma taki ładunek energetyczny, że nie sposób po nim jeszcze długo wyciszyć emocji. Muzycy wywarli na słuchaczach piorunujące wrażenie. To był jazz w najlepszym wydaniu! Żywy, nieprzewidywalny i – mimo że kompozycje powstały lata temu – niezwykle świeży. Chciałoby się krzyknąć: „Chwilo, trwaj!”. Muzyczne uniesienia mają jednak to do siebie, że są ulotne. Pozostaje więc wyczekiwać następnego spotkania z triem Herdzina. Miejmy nadzieję, że okazja nadarzy się szybciej niż za kilka lat.
Monika Borkowska

