Marek Bracha i Marcin Masecki zagrali niezwykły koncert w gościnnych progach Pracowni Pianin i Fortepianów Andrzeja Włodarczyka. I mimo że mieli do wyboru całe mnóstwo fortepianów historycznych, zasieli przy niepozornych pianinach Manthey Klaviano, wykonując w duecie utwory Mozarta, Bacha i piosenkę Schuberta.

W programie znalazła się druga część Koncertu c-moll na dwa klawesyny Jana Sebastiana Bacha, Sonata D-dur na dwa fortepiany Wolfganga Amadeusza Mozarta, pieśń Ständchen Franza Schuberta i ponownie druga część koncertu Bacha na dwa klawesyny – tym razem był to koncert C-dur.
Klasyczni puryści mogliby mieć zastrzeżenia, bo przecież nie było to najwierniejsze oddanie wizji kompozytorów. Między częściami sonaty pojawiły się improwizowane przerywniki, a i sama materia muzyczna potraktowana była w nieco inny sposób niż na typowych koncertach. Ci jednak, którzy cenią indywidualizm artystów, mogli poczuć się jak w raju. Marcin Masecki ma niezwykle silną osobowość, która nie mieści się w taktach rozpisanych przez kompozytorów. Cały jest muzyką, dźwięki go niosą. Można to odczuć, słuchając jego wykonań, ale też obserwując go, gdy gra. Jego ciało kołysze się, pulsuje rytmicznie. Tak materia łączy się z ideą, fizyczność z duchem…

Masecki jest pianistą, ale też kompozytorem, aranżerem, dyrygentem, kuratorem i pedagogiem. Porusza się w wielu stylistykach – bliskie mu są zarówno klasyka, jak i jazz, muzyka popularna czy awangarda. Łączy gatunki, łamie granice między sztuką wysoką a rozrywkową. W projekcie Boleros y más poświęconym muzyce latynoamerykańskiej objawił się dodatkowo jako nietuzinkowy wokalista o pięknym, aksamitnym głosie. Współpracował z największymi reprezentantami sceny jazzowej i klasycznej. Marek Bracha z kolei jest pianistą klasycznym, pedagogiem, komentatorem Konkursu Chopinowskiego. W jego rodzinie nie było profesjonalnych muzyków, ale muzyczną pasję podzielali wszyscy. Dziadek kochał operę, mama zabierała syna na niedzielne koncerty w Filharmonii Narodowej, całą rodzinę można też było spotkać na festiwalu Jazz Jamboree.
Dwa różne światy, a tak pięknie się ze sobą zbiegły. Pianiści potrafili być zawadiaccy, ale i marzycielsko-sentymentalni. Łobuzerscy i tkliwi. Przekazywali sobie frazy z ręki do ręki, z tą samą wrażliwością, zachowując spójność i jedność brzmieniową, choć dotyk klawiatury w przypadku każdego z nich był nieco inny. Zdarzało się, że celowo opóźniali dźwięki między prawą a lewą ręką, co łamało tradycyjny schemat rytmiczny, budując dodatkowe napięcie. Czasem zjawisko to dotyczyło całej frazy; pod koniec sonaty, w jednym z fragmentów, partia lewej ręki bazująca na ciężkich, niskich dźwiękach hamowała wolniej niż prawej, poruszającej się w lżejszych tonach. Ach ta siła bezwładności… Do tego dochodziła zabawa akcentami.

W przerwach między częściami sonaty Masecki wplatał improwizowane łączniki. Momentami akompaniament bazujący na niskich tonach nabierał charakteru współczesnego basu. W mozartowskim dziele pobrzmiewały nawet echa serenady. Czasem miało się wrażenie, jakby materia zbliżała się do muzyki filmowej. A kiedy indziej pojedyncze schubertowskie frazy niosły w sobie urok piosenki z okresu międzywojnia. Dużo w tym wszystkim swobody, choć bazą były przecież oryginalne kompozycje.
A brzmienie pianin, nie tak doskonałe jak klasycznych fortepianów najwyższej jakości, nadało utworom charakterystycznego sznytu. Dlaczego spośród tylu instrumentów wypełniających pracownię, wybrali właśnie te dwa? Masecki tłumaczy to swoją słabością do pianin, z której jest zresztą powszechnie znany. Nazwisko artysty często łączone jest z estetyką usterki. Termin ten oddaje specyficzne podejście do materii dźwiękowej, z pełną akceptacją np. trzasku płyt winylowych, przeskakiwania igły, niedoskonałości brzmieniowych. A w samym wykonawstwie polega na zamierzonej niedbałości w odczytywaniu zapisu kompozytora. „Nauczono mnie, żebym był czysty i wypolerowany – wyzwaniem jest odnaleźć coś w brudzie i w krzywym” – mówił Masecki przed laty w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”. Z kolei w rozmowie z „Dwutygodnikiem” opowiadał, że kieruje się podejściem: „jakby tu coś złamać?”. Przyznawał, że poszukuje muzycznego języka, by „pożonglować, żeby zmienić szyk”.

Te krzywizny i żonglerka nie zdominowały podczas niedzielnego koncertu pięknego repertuaru, choć na pewno ukazały go w nowym świetle. Zwolennicy tradycyjnego wykonawstwa mogliby się obruszyć, ale słuchacze otwarci na rozmaite interpretacje mieli tego wieczora wielką radość z obcowania z cudowną muzyką.
To kolejny koncert organizowany przez Andrzeja Włodarczyka, który bezinteresownie, z potrzeby serca, przybliża słuchaczom wysokich lotów sztukę. W jego dziele wspiera go cała rodzina. Na piętrze Pracowni Pianin i Fortepianów mieszczącej się we wsi Słupno pod Radzyminem pojawiają się wielkie nazwiska. Kameralne koncerty ubogacone bywają prelekcjami. Goście mają okazję zapoznać się z niezwykłymi interpretacjami, ale też z brzmieniem dawnych instrumentów. Utwory wykonywane są na fortepianach z XVIII i XIX wieku, na klawikordach (tzw. żyrafach), a czasem również na starych pianinach, jak to było w ostatnią niedzielę. Koncerty w Pracowni to wspaniałe przedsięwzięcie stworzone przez szlachetnych ludzi o pięknych sercach. Dzięki organizatorowi nie tylko przyjezdni, ale też okoliczni mieszkańcy mają okazję obcować z wielką sztuką. Nic, tylko kibicować…
Monika Borkowska